BJORN RIIS Forever Comes To An End

Bjorn Riis Forever Comes End recenzjaBJORN RIIS
Forever Comes To An End
2017

Biłem pokłony przed debiutancką płytą Bjørna Riisa, gitarzysty i kompozytora norweskiej grupy Airbag, przyznając jej najwyższą z możliwych ocen. Może trochę na wyrost, bo to w sumie dość zachowawcze granie, ale zarazem nieziemsko piękne. Baśniowego klimatu Lullabies In A Car Crash nie burzyły nawet ostre riffy w końcówce jednego z nagrań, a kompozycja tytułowa to prawdziwa perła współczesnego art rocka. Sięgając po nowy krążek artysty nieco się obawiałem, że skoro sam sobie tak wysoko zawiesił poprzeczkę, nie zdoła jej przeskoczyć. Nie szkodzi – to nie wyścig, wystarczy, że znów dostarczy wielu wzruszeń i pięknych melodii. Tak też się stało, ale dostaliśmy coś więcej – mimo że Riis dalej porusza się w obszarach działania macierzystej formacji, tym razem poszedł krok dalej i bardziej zróżnicował swą propozycję. Więcej tu rockowego ognia i mocnych riffów, ożywiających klimat sennych kołysanek, jakie dominowały trzy lata temu. Nie bez kozery Riis obiecywał, iż złoży hołd swoim gitarowym idolom, jak David Gilmour i Steve Rothery (co zrozumiałe), ale też Tony Iommi i Zakk Wylde, którzy przecież nieźle dokładają do pieca. Norweg dotrzymał słowa.

Wydaje się, że właśnie te ostrzejsze fragmenty „robią” ten album. Inaczej mielibyśmy kopię debiutu i zarzuty o zjadanie własnego ogona. Jasne, Riis i tak nie gra niczego nowego, to dalej floydowskie klimaty z dominującą rolą tęsknej gitary, a na dodatek w nagraniach wzięli udział koledzy z Airbag, ale to te cięższe, rockowe, metalowe wręcz utwory zostają w głowie. Zwłaszcza, że najważniejszy z nich, tytułowy Forever Comes To An End wita nas na starcie i wprowadza w odpowiedni nastrój. To 8 minut ogromnych emocji i zwrotów godnych thrillerów Hitchcocka. Na początku trzęsienie ziemi w postaci dynamicznego intro, uspokojenie podczas podlanych pianinem i smyczkami partii wokalnych, w połowie zwolnienie i wreszcie imponująca gitarowa solówka w finale. Dynamizm powraca jeszcze w rozpędzonym instrumentalu Getaway, który też zaskakuje efektownym przełamaniem melodii, lecz prawdziwe ukojenie daje dopiero następujący po nim delikatny, oparty na fortepianowym motywie Calm.

Clou programu są oczywiście typowe dla Riisa i Airbag klasycznie skonstruowane, majestatyczne kompozycje. Snujące się leniwie The Waves czy Where Are You Now z powodzeniem znalazłyby miejsce na poprzednim krążku, a najdłuższa w zestawie Winter to prawdziwe magnum opus krążka. 10 minut porywającej melodii i zmiennych klimatów od kameralnych, akustycznych brzmień poprzez drapieżną solówkę, aż po eleganckie wytłumienie emocji w stonowanym finale. Mistrzostwo.

Na koniec szczypta refleksji, które miewam co pewien czas przy okazji tego typu płyt. Znakomitych, ale odtwórczych. Pięknych, ale pozbawionych nowatorstwa. Gdzie jest granica między tworzeniem a odtwarzaniem? Nie rozstrzygnę tego. Nikt nie rozstrzygnie, bo to bardzo względne pojęcia. Bjørn Riis na szczęście uniknął autoplagiatu, dodał nowe elementy i ostrzejsze akcenty sprawiając, że płyty Forever Comes To An End słucha się z wielką przyjemnością, nawet jeśli same kompozycje na Lullabies były ciut lepsze. Norweski gitarzysta udźwignął presję drugiego albumu i ponownie nagrał krążek bliski artrockowej doskonałości. Różnorodny stylistycznie, pełen gitarowej wirtuozerii i wciągających melodii. Mnie to wystarczy.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: