RINGS
Rings
2017, USA
horror
reż. F. Javier Gutiérrez
Zawsze mam dylemat, czy pisać o filmach złych, czy raczej tylko o tych, które warto obejrzeć. Jeśli jednak choć jednej osobie swoją refleksją uratuję półtorej godziny życia, chyba warto. Film Rings jest bardzo dobrym przykładem, jak spaprać obiecujący temat, oraz świetną ilustracją stwierdzenia, że co za dużo to niezdrowo. Albo inaczej: nie każdy kasowy film należy kontynuować w nieskończoność. Gdy japoński The Ring – Krąg Hideo Nakaty doczekał się w 2002 roku amerykańskiej wersji z Naomi Watts w roli głównej, od razu stał się wielkim hitem. Opowieść o kasecie wideo, której obejrzenie zwiastuje śmierć w ciągu 7 dni, i demonicznej dziewczynce wychodzącej z telewizora to jeden z lepszych remake’ów azjatyckich produkcji grozy, po które Hollywood tak chętnie sięga. Pokazana 3 lata później część druga była niczym odgrzewany kotlet, bez żadnego pomysłu, i sukcesu już nie powtórzyła. Wydawało się, że na tym temat zakończono. Otóż niestety nie, bo oto ktoś wpadł na pomysł części nr 3. Tak oto powstał film Rings, którego scenariusz pisały aż 3 osoby, a reżyserii podjął się F. Javier Gutiérrez. Kto to taki? Nie mam pojęcia. I nie chcę mieć.
Co kuleje w tym filmie? Najprościej napisać: wszystko, ale to zbyt proste. Zero klimatu, zero tajemnic, zero napięcia, zero emocji, zero strachu, do tego infantylna gra aktorska i niespójna, nieudolnie poprowadzona fabuła, która jest zwyczajnie nudna. A punkt wyjścia był niezły, bo po klasycznym wstępie wprowadzono nowy wątek, dający scenarzystom wiele możliwości – mordercza kaseta trafia w ręce profesora akademickiego, który zamierza wyjaśnić działanie klątwy, a do swego eksperymentu zaprasza studentów. Wśród nich jest Holt, chłopak głównej bohaterki filmu. Ta zaniepokojona jego dziwnym zachowaniem przyjeżdża odkryć prawdę. Wątek badań profesora zostaje zarzucony, a Julia po obejrzeniu kasety z Samarą postanawia zbadać przeszłość kobiety, w czym pomagają nawiedzające ją wizje upiornej kobiety. Upiornej? Tym razem Samara nie jest już straszna ani groźna. Niczym dobry duszek pojawia się wtedy, gdy Julia zbłądzi, i naprowadza ją na właściwą drogę, całkowicie wypaczając sens oryginalnego filmu. To już nie horror, to jakaś parodia kina grozy. Tania podróbka, bazująca na dobrym imieniu serii Ring, z której wzięto tytuł i niewiele więcej. Rola Samary została kompletnie zmarginalizowana, a widzowie zamiast drżeć ze strachu ziewają z nudy. Pod koniec filmu akcja wreszcie nabiera tempa, ale traci sens, co na jedno wychodzi. Sam finał tym bardziej rozczarowuje, o ile ktoś, kto do tego momentu dotrwał, ma jeszcze jakieś oczekiwania. Ja nie miałem i wiem tylko, że Rings to nieporozumienie. Filmidło pozbawione klimatu i ducha oryginału nie zadowoli ani fanów cyklu, ani wielbicieli horrorów. Po co było robić tego gniota? W czasach, gdy kasety wideo odeszły do lamusa, pora pogrzebać też The Ring. Mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł filmu nr 4.