ALIEN: COVENANT Obcy: Przymierze

Alien Covenant Obcy Przymierze recenzja Ridley ScottALIEN: COVENANT
Obcy: Przymierze
2017, USA
sci-fi
reż. Ridley Scott

Gdy niemal 4 dekady temu Ridley Scott nakręcił Obcego (Alien, w Polsce wyświetlany jako Obcy – 8. pasażer „Nostromo”), jeden z najlepszych filmów sci-fi w historii, była to dla niego przepustka do świata wielkiego kina (wkrótce jego pozycję ugruntował Łowca androidów). Alien doczekał się kilku bardziej lub mniej udanych kontynuacji, już bez udziału Scotta, czemu nie przeszkodziło nawet uśmiercenie głównej bohaterki (Ripley sklonowano i zabawa toczyła się dalej). W końcu ktoś zrozumiał, że to nie ma sensu, a konfrontacja ObcegoPredatorem zakrawa na parodię, i temat ucichł. Wtedy jednak na salony powrócił główny twórca i dał nam Prometeusza, który wprawdzie poruszał nowe wątki, ale nawiązania do klasyka z 1979 roku były oczywiste. Był to taki filozoficzny prequel tamtej historii. Jeśli ktoś nie chwycił aluzji i nie do końca skojarzył to z Obcym, teraz Scott nie pozostawia wątpliwości i na stare lata funduje nam jeszcze jedną odsłonę serii, tym razem już pod właściwym tytułem Obcy: Przymierze. Po co to zrobił, nie mam pojęcia (no niby wiadomo – dla kasy…), bo w tej hybrydzie AlienaPrometeusza utonął we wtórności rozwiązań i miałkości scenariusza (który napisali John Logan i Dante Harper, ale i tak wszystko idzie na konto Ridleya – to jego film i on bierze odpowiedzialność).

Fabularnie mamy powtórkę z rozrywki – statek Nostromo – przepraszam, tym razem nosi nazwę Przymierze, zbacza z kursu, by sprawdzić sygnał wysłany z nieznanej planety. Po wylądowaniu okazuje się, że trafili w miejsce, gdzie zadomowił się jedyny ocalały z katastrofy Prometeusza android David (Michael Fassbender). Ten mroczny świat należy jednak do obcych, uwaga – wiatropylnych (!) istot, które wykluwają się w mgnieniu oka i bez większego problemu eliminują kolejnych członków załogi (zachowujących się jak małe dzieci w piaskownicy, a nie kolonizacyjni pionierzy, od których zależy los ludzkości), a w finale oczywiście przedostają się na statek. Zaskoczenia zero. Inwencji brak. Żeby połączyć stare z nowym, dodano nieco elementów z Prometeusza, głównie w postaci pseudofilozoficznych wywodów szukających własnej tożsamości robotów. Nie tylko idiotyczny scenariusz kładzie ten film. Przymierze to obraz całkowicie wyprany z tego, co stanowiło o wielkości Aliena 38 lat temu – z kameralności, mrocznego klimatu, nastroju mistycyzmu i wszechobecnej tajemnicy, a przez to z emocji, których tu nie ma, bo nie sposób identyfikować się ze światem i nijakimi postaciami wykreowanymi przez Scotta. Bezbarwni, niezasługujący na uwagę widza bohaterowie padają jak muchy, jedynie pomyślana jako imitacja Ripley Katherine Waterston jest dłużej na ekranie, ale daleko jej do charyzmy Sigourney Weaver. Samego obcego tu nie za wiele, a jeśli już jest to nie przeraża, podobnie jak masa innych komputerowo wygenerowanych stworów, które przemykają przez ekran tak szybko, że trudno je docenić. Irytuje łopatologiczne wykładanie spraw, które wcześniej pozostawiono wyobraźni. Pojedynek karate androidów czy ich grę na flecie z litości zostawię bez komentarza, podobnie jak durny tytuł filmu (jakie przymierze? kogo z kim?). Na plus malownicze zdjęcia, piękne pejzaże planety, niezła praca kamery, Fassbender w podwójnej roli, ale co to wszystko znaczy wobec biedy całej reszty? Panie Scott, po tym sabotażu własnego dzieła chyba już czas dać sobie spokój.

Tak to już jest z tworzonymi na siłę sequelami kultowych filmów, które tak naprawdę nigdy nie powinny powstać. Niepotrzebna kontynuacja zostawiła bardzo złe wrażenie i mocno mi obrzydziła Obcego. Serię, która już i tak się rozłaziła w szwach, bo sens miał właściwie tylko pierwszy film i ewentualnie 7 lat młodsza kontynuacja Jamesa Camerona. Co następne? Teraz pora rozwalić Łowcę androidów.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Komentarze do: “ALIEN: COVENANT Obcy: Przymierze

  • Sławek

    (27 czerwca 2017 - 12:54)

    Jeszcze jedno – to nie zmienia mojej oceny filmu, która nie jest wysoka i napisałem dlaczego. Cenię odmienne opinie, ale moja jest taka. Miałem pewne nadzieje i Scott zawalił po całości. A Szybcy i wściekli to inny rodzaj kina i inne oczekiwania. Ocenia się to w inny sposób. Tak jak tego Martyniuka, którego twórczości nie można odnosić do np. Pink Floyd czy wspomnianego przez Pana Iron Maiden. Dlatego Szybcy i wściekli dostały ode mnie wysoką ocenę, bo to dobrze zrobiony blockbuster, film wydmuszka bez większych ambicji, kino rozrywkowe ze wszystkim jego wadami, ale podane w świetnej formie i tę formę warto docenić. Tutaj zaś twórca kultowego dzieła zepsuł wszystkie elementy, które stanowiły o wielkości poprzednika – dlatego ocena niska. Proste jak drut. Nawet jeśli planeta się nie zgadza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: