JESUS AND MARY CHAIN
Damage And Joy
2017
Pamiętacie Jesus And Mary Chain? Chyba nie za bardzo… Szkocki zespół alternatywny, którego muzyka w latach 80/90 łączyła wyraziste, popowe melodie z gitarową ścianą dźwięku i rock’n’rollowym szaleństwem. To prawdziwi weterani psychodelicznego indie rocka w klimatach Velvet Underground, którzy zainspirowali setki innych zespołów. Nieco zapomniany już dzisiaj styl nazwano shoegaze (od patrzenia w dół – na buty, przez skupionych na graniu muzyków). Po co to przypominam? Wszak nie zostawili po sobie ani wielkich płyt, ani wielkich hitów, a w 1999 roku rozwiązali się. Otóż po reaktywacji w 2007 roku obiecali fanom nowy album. I oto jest! 10 lat po wznowieniu działalności muzycy nagrali pierwszą od 1998 roku płytę z premierową muzyką. Dlaczego tak długo to trwało? Trzeba by głębiej wejść w specyfikę relacji między liderami grupy, braćmi Reid. William i Jim byli jak ogień i woda, i taka też była ich muzyka – pełna przeciwieństw i skrajności, co musiało doprowadzić do kryzysu. Po 10 latach zaczęli rozmawiać ze sobą, ale kolejne 10 kosztowało ich dotarcie się na tyle, by mogli razem coś nagrać. Ten przydługi wstęp jest niezbędny, by właściwie spojrzeć na krążek Damage And Joy, którego już sam tytuł mówi bardzo wiele i trafnie definiuje naturę Jesus And Mary Chain. Był długo zapowiadany, wreszcie jest. I co? I nic! Cisza w eterze. Nikogo to specjalnie nie obeszło – oczywiście poza grupką wtajemniczonych. Smutne ale prawdziwe. Takie powroty po 19 latach bywają ryzykowne – świat się zmienił, słucha się czego innego, a Szkoci chyba tego nie zauważyli. Niby dobrze, że wciąż grają swoje, starych fanów zapewne to ucieszy, tylko że tych fanów nie ma zbyt wielu, a nowych raczej taka starodawna muzyka nie przysporzy. Pytanie – co z tego? Czy Jesus And Mary Chain muszą jakoś specjalnie zabiegać o popularność? Chyba nie. Nigdy tego nie robili i nie potrzebowali.
Teraz do rzeczy. Trudno jednoznacznie ocenić tę płytę. Jest kwintesencją stylu zespołu, i to dobrze. Taki swoisty wehikuł czasu, fajnie się tego słucha, ale tylko do pewnego momentu, bo z czasem monotonia nagrań zaczyna ciążyć. Nie zostawi żadnych hitów, i to już mniej dobrze, bo nie zaistnieje w świadomości ludzi niewtajemniczonych. Album ma dawny klimat, lecz zarazem jest sterylny i wymuskany, bez gitarowego brudu, i tym pasuje do obecnych metroseksualnych czasów. Jednak po takiej legendzie oczekiwałbym więcej. Lepszych melodii, a przede wszystkim odrobiny kreatywności, jaka zawsze cechowała twórczość braci Reid. Co na plus? Otwierający zestaw Amputation, oparty na prostym riffie, szybki i przebojowy. Punkowy finał ballady War On Peace. Wpadający w ucho All Things Pass – zabrakło tylko chwytliwego refrenu. Pod tym względem ciut lepiej wypada The Two Of Us, w którym dośpiewuje Isobel Campbell. A reszta? Reszta po prostu jest. Przyzwoita, chwilami nawet więcej niż przyzwoita, ale szału nie ma. Utwory dość podobne do siebie, jedynie gitarowy Facing Up To The Facts i pokręcony melodycznie Simian Split z udziałem saksofonu oferują coś nowego.
Damage And Joy świata nie zawojuje. Nie taki był cel. Panowie chcieli przypomnieć o sobie. Dobrze, że bracia Reid znów się dogadują, że wrócili do nagrywania i są w niezłej formie, bo to dobrze wróży na przyszłość. Bo raczej na tym jednym krążku nie poprzestaną. Mieli lepsze albumy? Mieli, ale co z tego? Ten najnowszy to żaden „damage” dla legendy, a na pewno spory „joy” dla fanów.