DEEP PURPLE inFinite

Deep Purple inFinite recenzjaDEEP PURPLE
inFinite
2017

Gdy legenda rocka wydaje nowy album, zawsze mam dwojakie uczucia. Z jednej strony dreszczyk emocji, zwłaszcza gdy jest to poważana przeze mnie grupa. Z drugiej wieczna obawa, czy weterani dźwigną temat, czy nie zbrukają własnej legendy nieudanym i niepotrzebnym wydawnictwem. Może przesadzam, bo panowie Gillan i spółka już takie płyty mieli, a ich legenda wcale nie ucierpiała, ale to zawsze zmarnowana szansa i trochę szkoda by było. Zwłaszcza w przypadku grupy, która niedługo będzie obchodziła 50-lecie działalności (powstała w Hertfordshire w 1968 roku). Po najnowszą płytę Deep Purple – jak by nie było giganta nad gigantami, jednego z najważniejszych zespołów w historii hard rocka, sięgnąłem więc pełen obaw. I co? Niestety, słusznie się obawiałem. Now What?! – Co teraz?! – pytanie z okładki poprzedniego albumu nadal wydaje się aktualne. Teraz nawet bardziej niż wtedy. Obawiam się, że wielka purpurowa muzyka już nie powróci. Będą krążki poprawne, dobre technicznie, ale nic więcej. Takie jak inFinite, dwudziesty studyjny album kultowej formacji. Tragedii nie ma, bo to w końcu weterani hard rocka i grają solidnie, ale szału też nie. Wszyscy wychwalający Deep Purple za nową muzykę niech powiedzą z ręką na sercu, co z tego zostanie na lata? Który utwór dorównuje klasykom? Co zapamiętamy i postawimy obok Perfect Strangers czy choćby Highway Star (celowo już nie sięgam po te najlepsze tytuły). Nie ma tu niczego takiego? Ano właśnie…

Gdybym chciał skupić się wyłącznie na pozytywach, to pochwalę pracę producenta – Bob Ezrin zrobił wszystko jak należy, podobnie jak 4 lata temu, chociaż chwilami brzmienie może wydać się zbyt sterylne; docenię sprawność i niezłą formę muzyków, ale to żadna nowina, że są świetni; klasyczny klimat większości nagrań z Hammondami, gitarowymi solówkami Morse’a i wciąż nieźle (a wręcz zaskakująco dobrze) brzmiącym głosem Gillana. To wszystko cieszy, bo Purpli zawsze się dobrze słucha, ale powtórzę: co z tego, skoro kompozycje są nijakie? W tym kontekście pisanie o radości ze wspólnego muzykowania nie ma najmniejszego sensu. Od grupy tego kalibru oczekuję znacznie więcej – przede wszystkim wyrazistej melodii, nie samych solówek i fajnych fragmentów nagrań. Ot chociażby czegoś na miarę Vincent Price z 2013 roku. Przynajmniej tyle. Na inFinite nie znalazłem niczego takiego. Aczkolwiek… jest singlowy Time For Bedlam, wypasiony utwór z intrygującym wstępem i naprawdę dobrą melodią (jeden z niewielu konkretów tutaj – drugi singel All I Got Is You już mniej udany), jest progresywno-zmienna ballada The Surprising, pełna zaskakujących zwrotów, która z czasem całkiem przyjemnie się rozkręca (podobny charakter ma rushowaty Birds Of Prey), jest potężnie zagrany On Top Of The World, który nie wiedzieć czemu wycisza się w najlepszym momencie. I to tyle. Reszta ma tylko dobre momenty – tu gitarka, tam refren czy partia na klawiszach. Dowodem pewnej niemocy twórczej jest zamykający album Roadhouse Blues, wykonany bez ikry cover klasyka The Doors. Nie to, że jest zły, bo to zbyt fajna piosenka i trudno ją zepsuć, ale kompletnie nie ma mocy oryginału. Może to celowy zabieg, w każdym razie mnie nie przekonał. To idealne podsumowanie tej płyty, której się fajnie słucha, ale niewiele po niej zostaje. Szkoda.

Napisałem recenzję nieco pod prąd powszechnej opinii. Nie ma rady – nie kryję pewnego rozczarowania i na pewno nie klękam przed nową muzyką Deep Purple. Zresztą nie zmienia to wcale moich uczuć do dokonań tej grupy. Nadal kocham Purpli za wczesne lata 70. i to, co zrobili dla hard rocka. I właśnie z szacunku dla ich twórczości nie wypada mi chwalić tego, co zaprezentowali na inFinite. Stać ich na więcej. Wierzę w to. Dobrze, że postawili na proste granie. Źle, że nie napisali zbyt dobrych piosenek.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: