DEPECHE MODE
Spirit
2017
Nie lubię recenzować takich płyt, o których mówią wszyscy, tym bardziej gdy zespół jest kultowy i nawet gdy coś sknoci, nie wypada tego przyznać. Depeche Mode od ponad dwóch dekad regularnie co 4 lata dostarcza nowy materiał i zawsze pojawiają się dziesiątki długaśnych wypasionych opisów, jakie to wszystko świetne, super i w ogóle. Ja spróbuję krótko. Tylko jak napisać krótko, że mi się nie podoba? Bo mi się nie podoba, w przeciwieństwie do solowych dokonań Gahana z Solusavers, które ciepło recenzowałem i bardzo polecam. Gdzie leży różnica? Chyba w tym, że Depeche Mode od dawna już nie mają pomysłu na siebie. Nie mieli go 4 lata temu przy okazji Delta Machine, i nie inaczej jest na nowym krążku.
Już pilotujący płytę, wsparty industrialnym teledyskiem utwór Where’s The Revolution sugerował, że coś jest nie tak, że zespół zatracił wyczucie melodii i łatwość pisania fajnych piosenek, skoro promuje album tak niechwytliwym nagraniem. W końcu Depeche Mode to zespół stricte popowy i nawet jeśli to raczej wysublimowany pop dla smakoszy, to nadal liczy się melodia i hitowy potencjał, a z tym ostatnimi czasy krucho. Słowo wyrazistość odeszło w zapomnienie. Gdzie więc ta rewolucja? Na pewno nie na tym albumie i nie w warstwie muzycznej. Jest wtórnie i bezbarwnie. Jeśli komuś wspomniana kompozycja się jednak podoba, niech śmiało sięga po cały krążek, bo podobnych koszmarków znajdzie tu więcej. Ot choćby chaotyczny Scum z przesterowanym wokalem Gahana czy mdłe ballady, które zdominowały całe wydawnictwo. Konkretna melodia pojawia się w otwierającym album Going Backwards – to chyba najlepsza piosenka w zestawie, chociaż też zbyt monotonna i wtórna (z drugiej strony czasem lepsza hitowa wtórność niż nieudane eksperymenty pozbawione melodii). Radiowy potencjał ma rytmiczna, żywiołowa kompozycja So Much Love (jedyna taka tutaj), z twórczością Soulsavers kojarzy się Poison Heart (to jeden z czterech utworów, których współautorem jest Gahan), z kolei zamykający album klimatyczny Fail pięknie zaśpiewany przez Gore’a nieco łagodzi złe wrażenie po wysłuchaniu tych w większości nijakich nagrań. Jeśli ktoś dotrwał do tego momentu…
Oczywiście mógłbym chwalić grupę, że nadal istnieje i tworzy jako jedna z niewielu startujących w czasach new romantic, że ma swój styl, i tak dalej, i tak dalej. Niech zrobią to inni. Jeśli panowie mają nagrywać tak nudne płyty jak Spirit i przez 4 lata nie stać ich na nic więcej, to ja nie mam ich za co chwalić. Nie ma tu niczego nowego, nie ma świetnych linii melodycznych, nowoczesnego brzmienia czy ciekawych aranżacji, żadnych świeżych pomysłów, rozwoju, potencjału. Gdzie ten tytułowy Duch? Chyba się schował, zapomniał tchnąć życie w tę skostniałą formę. Licha produkcja (syntetyczne i płaskie brzmienie) dopełnia reszty, ale to ma niewielkie znacznie przy tak mizernych kompozycjach. Piosenki nie zapadają w pamięć. Nawet tym najlepszym daleko do poziomu najlepszych utworów Depeche Mode. O tych najgorszych lepiej nie wspominać, bo budzą zażenowanie. Moim zdaniem muzycy nawet nie osiągnęli poziomu Delta Machine, a to nie była wcale dobra płyta. Dobra wiadomość jest taka, że panowie znów mają 4 lata, by się poprawić, by przemyśleć pewne sprawy i nagrać krążek na miarę własnej legendy. Jakoś nie bardzo w to wierzę, ale kto wie. Never say never.