MAGNUM
Sacred Blood „Divine” Lies
2016
Współzałożyciele i jedyni stali członkowie brytyjskiej grupy hardrockowej Magnum, wokalista Bob Catley i piszący całą muzykę gitarzysta Tony Clarkin, zatrzymali się w czasie. W wieku 69 lat wywijają niczym młodzieniaszki, emanują pozytywną energią i entuzjazmem, jakby nie grali razem od ponad czterech dekad. Można śmiało powiedzieć, że zespół przeżywa drugą młodość, a taki termin jak wypalenie jest mu całkowicie obcy. Muzycy regularnie co 2 lata serwują nową muzykę, a ich ostatni album dobrze potwierdza moje słowa. I wcale nie dlatego, że jest jakiś wyjątkowy. Wyjątkowy był On The 13th Day z 2012 roku, to był taki wielki comeback po latach nijakości, a kolejne krążki są tylko kontynuacją tego kierunku. Dwa lata temu na Escape From Shadow Garden chłopki już tak nie imponowali, brakowało wyrazistości i dobrych melodii (niby były, ale mało), i ten mankament poprawili na nowym wydawnictwie. Oczywiście to nadal AOR, taka nieco lżejsza i nieco staromodna odmiana hard rocka, więc cudów nie należy oczekiwać, jednak przynosi sporo potencjalnych radiowych hitów, utworów przebojowych, z nośnymi refrenami i równo pracującą sekcją. Wprawdzie zestawione razem wszystkie wydają się niemal identyczne, lecz taki już urok tej kapeli.
Zastanawiałem się, co ciekawego można napisać o takim graniu? Że Catley nadal śpiewa świetnie, że solówki Clarkina są dynamiczne, a brzmienie mocne i soczyste? To nic nowego, mówimy o weteranach rocka. I tak wszystko sprowadza się tylko do subiektywnych odczuć. Inaczej mówiąc: czy kawałki wchodzą do głowy, czy potrafią porwać, skupić uwagę? Z tym bywa różnie, bo niektóre są zbyt cukierkowe, niemniej jest kilka numerów godnych zauważenia, jest ich nawet więcej niż na poprzednim krążku (chociaż nie ma nic tak dobrego jak np. Live Til’ You Die). Przede wszystkim otwierający zestaw utwór tytułowy, to zdecydowanie mój faworyt. Rasowe hardrockowe granie, mocne i bezkompromisowe, bez puszczania oka do list przebojów czy mniej wymagającej publiki. Podobnie jest jeszcze w Quiet Rhapsody, bo już reszta tych „fajnych” numerów opiera się na potężnych, wyrazistych refrenach, a poszczególne zwrotki to jakieś zwolnienia, łamanie melodii, co mnie akurat trochę przeszkadza. Tak jest w Princess In Rags (The Cult) czy bardziej radiowym Gypsy Queen. Lepiej rozwiązano to w Twelve Men Wise And Just i zamykającym płytę, chyba najbardziej przebojowym Don’t Cry Baby – po niemrawym wstępie te kompozycje trzymają tempo. A reszta? Reszta po prostu jest i tego się trzymajmy.
Sacred Blood „Divine” Lies głowy nie urywa i raczej nie rozszerzy grona fanów Magnum, ale to solidne rockowe granie z dużą nutką przebojowości. Trochę zachowawcze, lecz bez zbytniego schlebiania masowym gustom. Dokładnie takie, jakiego należy oczekiwać od tej klasycznej formacji.