NEAL MORSE BAND
The Similitude Of A Dream
2016
Amerykański kompozytor i multiinstrumentalista Neal Morse to prawdziwa ikona progresywnego rocka. Znany od niemal trzech dekad z występów w grupach Spock’s Beard oraz Transatlantic, ostatnio Flying Colors i Neal Morse Band, które współtworzy z nim perkusista Mike Portnoy (znany głównie z Dream Theater, a także Transatlantic, Adrenaline Mob, Bigelf, The Winery Dogs). Tyle historii. Warto jeszcze wspomnieć, że ostatni album autorskiej formacji zatytułowany The Grand Experiment, z którym muzycy jeździli po całym świecie, był bardzo udanym eksperymentem (panowie weszli do studia bez gotowych utworów i nagrywali muzykę ad hoc, w trakcie jej tworzenia). Ten najnowszy, wydany późną jesienią 2016, został już znacznie lepiej przygotowany i głęboko przemyślany. Na ile to dobrze dla finalnego efektu, to już inna kwestia…
The Similitude Of A Dream, drugie wydawnictwo obecnego składu Neal Morse Band, to dwupłytowy concept album oparty na powieści Johna Bunyana Wędrówka Pielgrzyma z 1678 roku, jednej z najsłynniejszych książek chrześcijańskich, będącej kroniką duchowej podróży człowieka poszukującego zbawienia. Trasa promocyjna rozpoczęła się koncertem w Nashville – mieście, w którym obecnie mieszka Morse, i obejmie także Polskę (28 marca w warszawskiej Progresji). Oto, co o nowej muzyce mówił Mike Portnoy: „Szczerze uważam, że jest to najlepszy album w mojej karierze. Nagraliśmy z Nealem wspólnie 18 płyt studyjnych i to właśnie The Similitude Of A Dream uważam za absolutny szczyt naszych wspólnych twórczych możliwości. Zawsze miałem słabość do dwupłytowych albumów koncepcyjnych, jak na przykład The Wall Pink Floyd czy Tommy The Who i mogę z całą pewnością powiedzieć, że stworzyliśmy album, który można postawić na jednej półce obok tych muzycznych dzieł sztuki. Wiem, że to śmiałe stwierdzenie, ale w mojej karierze nagrałem już niemalże 50 albumów i szczerze mówiąc dopiero ten mogę uznać za jeden z tych, który w pełni definiuje moją karierę.”
Po takich słowach nic tylko paść na kolana. Dobrze, że muzyk wierzy w swoje dzieło. Zawsze powinien, inaczej jego praca nie miałaby sensu. Ja podczas odsłuchu tego klasyka nad klasykami nawet nie klęknąłem, a stawianie The Similitude Of A Dream na równi z The Wall wkładam między bajki i mogę potraktować tylko jako żart. Nie wystarczy wymyślić ambitną koncepcję i sprawnie odegrać muzykę, by stworzyć coś wielkiego. Wadą płyt koncepcyjnych jest zwykle ich monotonia i przerost formy nad treścią. Daleko nie trzeba szukać – wystarczy wspomnieć ostatni krążek Dream Theater (już bez Portnoya) The Astonishing. Na szczęście tutaj nie jest tak źle (chwilami jest całkiem dobrze), ale mówienie o jakimś arcydziele to nieporozumienie. 106 minut jednakowych nagrań każdego ma prawo znużyć. Nawet gdy są solidnie zagrane przez wytrawnych muzyków. I tym sposobem niechcący doszedłem do sedna.
Mój notes utworów wyróżniających się pozostał pusty. Kompletnie. Po drugim i trzecim odsłuchu coś tam na siłę zanotowałem, ale u licha – nie o to chodzi. Siermiężny koncept Morse’a wchodzi bardzo powoli, nagrania są podobne melodycznie i szybko się nudzą, a w takiej dawce skutecznie robią za środek nasenny. Cały czas czekałem na przełamanie, na coś wyjątkowego, na utwór, który mnie powali. Nic takiego tu nie ma. Jest za to sporo przyzwoicie wykonanej, elegancko połączonej, podanej z symfonicznym rozmachem, typowej dla Morse’a retroprogowej muzyki, z niezłymi motywami, które jednak nie mają szans wybrzmieć do końca (piosenki trwają po 5-6 minut), choć niektóre się powtarzają i wracają w zmienionej formie tworząc wrażenie spójności materiału. Tak duża ilość nagrań przytłacza słuchacza więc co mi po tej spójności, gdy i tak nic w głowie nie zostaje na dłużej? Poza ogólnie niezłym wrażeniem sprawności warsztatowej muzyków, co zrozumiałe. Czy jednak kilka efektownych popisów Portnoya czy partii gitarowych Erica Gillette’a wynagrodzi brak wyrazistości utworów? Chyba nie do końca. To ładny i świetnie brzmiący album, ale ja się zmęczyłem podczas słuchania i wyszukiwania perełek. Takich nie znalazłem, ale na pewno wyróżniają się ostre, hardrockowe kawałki The Man In The Iron Cage i City Of Destruction (podobne stylistycznie I’m Running i Draw The Line nie zachwycają melodią), genesisowatym klimatem zalatuje Slave To Your Mind (nawet w warstwie wokalnej w pewnym momencie pachnie Gabrielem), wreszcie 10-minutowy finał Broken Sky/Long Day (Reprise) to może nic wielkiego, po prostu rozwleczona ponad miarę ballada, lecz tu przynajmniej nikt nic nie urywa, gdy robi się przyjemnie. Trudno też nie zauważyć bluegrassowego Freedom Song, ale tylko dlatego, że piosenka country pasuje tu jak pięść do oka.
The Similitude Of A Dream to dość solidna pozycja w dyskografii Neal Morse Band. Może trochę przekombinowana, może trochę za długa, jednak mimo wszystko przyjemna w odbiorze, wypełniona dobrze wykonaną, pełną energii i pasji muzyką w klimatach progresywnych klasyków. Jednak nie pozostawi po sobie hitów ani nagrań godnych zapamiętania, a szumne zapowiedzi muzyków i porównania do ponadczasowych dzieł rockowych okazały się mocno przesadzone. Gdyby nie to pompowanie balonika, moje rozczarowanie byłoby mniejsze. Lub nie byłoby go wcale.