BLACKFIELD Blackfield V

Blackfield V recenzjaBLACKFIELD
Blackfield V
2016
altaltaltaltalt
Never say never! Brytyjsko-izraelską grupę Blackfield stworzoną przez Stevena Wilsona (lidera Porcupine Tree) oraz Aviva Geffena w 2013 roku praktycznie skreśliłem z listy gości. Panowie, którzy dekadę wcześniej zachwycili mnie swoim debiutem, wydali wtedy nieprzekonujący, pełen błahych piosenek Geffena album numer IV, na którym po wkładzie Stevena nie było śladu, i właściwie można było uznać, że formuła tej współpracy się wyczerpała. Nic bardziej mylnego. Wilson znów się zaangażował w projekt i na nowej płycie wróciła dawna świeżość, pomysł, radość ze wspólnego grania i tworzenia. Oczywiście nie jest aż tak dobrze jak w 2004 roku, ale tamtej poprzeczki nie da się przeskoczyć. Nie szkodzi. I tak Blackfield V to jedna z największych niespodzianek 2016 roku.

Słucham tej płyty i zastanawiam się, co jest jej główną siłą. Chyba spójność materiału i tęskny klimat tych prostych przecież piosenek, które może i są do siebie podobne, ale co z tego, gdy smakują wybornie. Zaczyna się znajomo, bo po symfonicznym intro otrzymujemy najbardziej dynamiczny w zestawie Family Man, który w grudniu na singlu pilotował całe wydawnictwo. Dobra melodia i kapitalne, rozedrgane gitary robią wrażenie, lecz nagranie daje trochę fałszywy obraz albumu. Potem (za wyjątkiem energetycznego Lately z ładną żeńską wstawką) jest już spokojnie i lirycznie – ballady How Was Your Ride? czy Life Is An Ocean bez wątpienia należą do najpiękniejszych kompozycji Blackfield, urzekają w nich harmonie wokalne, gitary, melodia, produkcja… wszystko razem. W podobnym nastroju utrzymana jest majestatyczna kompozycja From 44 To 48, z nieco „parsonsowatym” refrenem, idealnie zmykająca album. Chwytliwy refren to atut Undercover Heart, tutaj akurat na miejscu są skojarzenia z Bondem (melodyką piosenek promujących filmy z 007). Urzeka instrumentalna miniaturka Salt Water ze smykami w tle, z kolei Lonely Soul to próba przemycenia czegoś nowego do twórczości duetu, co akurat nie jest potrzebne, bo Blackfield to Blackfield i nie szukamy u nich klubowych klimatów tylko prostych, urokliwych pop-rockowych piosenek. Takich jest na płycie numer 5 na tyle dużo, że pozwalają zapomnieć o kilku mniej udanych.

Bardzo cieszy ten powrót. Blackfield to taka piosenkowa odskocznia od bardziej skomplikowanych muzycznie solowych płyt Stevena Wilsona. Okładką Blackfield V panowie nawiązali do debiutu, muzycznie też wrócili do tego, co grali na początku kariery. Ważniejsze jest jednak co innego – wrócili do formy, znów chcą tworzyć razem i dali nadzieję fanom, że będzie jeszcze lepiej. Za tę nadzieję warto podbić ocenę. Never say never!

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: