BLACK STAR RIDERS Heavy Fire

Black Star Riders Heavy Fire recenzjaBLACK STAR RIDERS
Heavy Fire
2017

Niewtajemniczonym krótko przypomnę, że Black Star Riders to reinkarnacja Thin Lizzy, ikony irlandzkiego rocka lat siedemdziesiątych. Po śmierci założyciela i lidera grupy Phila Lynotta panowie postanowili zmienić nazwę i nie brukać legendy nagraniami pod starym szyldem. Za to szacunek, bo wielu zespołów nie stać na taki gest i wolą iść na gotowe niż zaczynać od zera. Notabene Irlandczycy też przez 3 dekady istnieli i koncertowali jako Thin Lizzy, ale płytę nagrali dopiero jako Black Star Riders. Album All Hell Breaks Loose z 2013 roku bardzo chwaliłem, poniekąd z sentymentu za takim graniem, lecz również dlatego, że był to kawałek dobrego radosnego rocka w starych klimatach, brzmiący szczerze i nagrany z potrzeby serca. Drugi krążek The Killer Instinct też był niezły, lecz już tak nie porywał – co zrozumiałe, odpadł efekt zaskoczenia, świeżości. Jak więc na tym tle wypadnie kolejna propozycja muzyków, którzy wcale nie chcą się zmieniać?

Hmmm… Problem w tym, że chyba zaczęli się zmieniać. Zgodnie z tytułem wydawnictwa łoją niemiłosiernie, jest bardzo heavy, dużo tu typowego hard rocka, niewiele natomiast spuścizny po Thin Lizzy. To dobrze i źle. Dobrze, że grupa jest ambitna i szuka nowej tożsamości. Źle, bo nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Słuchacze nie pokochali jej za to, że gra jak inni, tylko za klimaty bliskie Thin Lizzy, za dobre i przebojowe melodie, w których pobrzmiewa duch nieodżałowanego Phil Lynotta. Takich piosenek na Heavy Fire jest mało, za to tytułowego „ciężkiego ognia” nie brakuje. Na początku to cieszy – poraża moc nagrania tytułowego, podobać się może melodia przebojowego, promującego album When The Night Comes In (w ogóle z singlami panowie dobrze trafili, bo i drugi wydany na małej płytce utwór Testify Or Say Goodbye też jest całkiem udany), ale z czasem ta powtarzalność zaczyna nużyć. Piosenki są tak samo nijakie, żadna nie zapada w pamięć i nie wywołuje pożądanych emocji. Ot po prostu solidna rockowa kapela odegrała swoje, zrobiła to poprawnie, dziękuję, do widzenia. Na popularności nie straci, bo na koncertach i tak odegra stare utwory Thin Lizzy, poza tym wydając na singlach dwie najlepsze piosenki utrwali w słuchaczach przekonanie, że wszystko jest w porządku, a Heavy Fire jest kolejnym krążkiem wypełnionym fajnymi nagraniami. Niestety nie jest. Jeśli chodzi o melodie, popisy gitarowe, wyrazistość utworów, to na pewno najsłabszy z albumów formacji. Paradoksalnie też najmocniejszy – jednak tylko pod względem brzmieniowym. Sentyment sentymentem, ale czekam na lepsze kompozycje.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: