HAKEN Affinity

Haken Affinity recenzjaHAKEN
Affinity
2016

Przyjęło się, że w rocku progresywnym kompozycje 15- czy 20-minutowe to chleb powszedni. Tak było niedawno w twórczości brytyjskiej grupy Haken, która kilka lat temu na swych wczesnych albumach rzuciła wyzwanie słuchaczom proponując muzykę trudną i dość wymagającą jak na współczesne czasy. Żeby w ramach jednego utworu tak długo utrzymać zainteresowanie, trzeba naprawdę mieć coś wyjątkowego do przekazania. Jak to wyszło? Różnie. Przyznam, że lubię nieco krótsze formy muzycznej wypowiedzi, bez kilku motywów po drodze, lecz w dyskografii Brytyjczyków były momenty naprawdę udane, jak choćby wypełniony samymi rozbudowanymi nagraniami album Aquarius z 2010 roku czy bardziej wyciszony The Mountain sprzed trzech lat. Trudno to przeskoczyć. Pytanie było tylko jedno – czy chłopaki utrzymają formę, bo wydana w 2014 roku EP-ka Restoration zasiała duże wątpliwości. Utrzymali. Poniekąd…

Recenzje płyt londyńczyków są często tak rozbudowane i zawiłe, jak ich muzyka. Ja spróbuję napisać zwięźle i krótko podsumować wrażenia po wysłuchaniu albumu Affinity, który moim zdaniem ma tyle samo plusów co minusów, a te ostatnie wynikają ze zbytniego skomplikowania formy wyraźnie dominującej nad treścią. Może to nieco wbrew obiegowej opinii (branża klęka przed Haken, ich pomysłowością, świeżością, wyrafinowaną wielowątkowością kompozycji, itd.), ale trudno. Od grupy okrzykniętej nową nadzieją europejskiego progresywnego metalu mam prawo wymagać więcej niż tylko solidności. To jedno hasło – wspomniany przerost formy nad treścią moim zdaniem najlepiej obrazuje zawartość Affinity. Niby wszystko jest super, pełno tu wywijasów, harmonii wokalnych Rossa Jenningsa, popisów instrumentalnych poszczególnych muzyków, rozbudowanych kompozycji o zróżnicowanej melodyce, zabawy gatunkami, lecz jakoś to nie do końca gra ze sobą. Chwytliwe motywy są gdzieś pochowane, nagłe i zbyt częste zmiany tempa burzą nastrój, nagrania gubią wyrazistość i ja się w tym wszystkim nie do końca odnajduję. Cenię ambitne formy, ale bez przesady. Kiedyś Rush się podobnie zagubił. Inna nazwa, która mi przychodzi na myśl to Gentle Giant – grali, grali, imponowali techniczną wirtuozerią, a nic po tym nie zostawało. Zmęczony po kilku podejściach puściłem sobie The Mountain i po prostu nie ma porównania. Tam w jednym utworze Cockroach King jest więcej pomysłu, melodii i ognia niż na całym nowym albumie Haken. Nawet debiutancki Aquarius był o niebo lepszy. Jednak też nie chcę przesadzić w drugą stronę – taki jest styl Brytyjczyków i Affinity wcale nie jest złą płytą. To poprzednik był zbyt dobry i podbił poprzeczkę.

Ta muzyka nie dociera od razu, wymaga od słuchacza dużo uwagi i cierpliwości, zyskuje z czasem. Singlowy Initiate mija bez echa – jest nijaki, aczkolwiek stanowi niezłą wizytówkę krążka, bo dzieje się tu wiele, zmian tempa sporo, a melodia nie zapada w pamięć. To co powiedzieć o innych krótkich utworach? Może tylko tyle, że są na płycie. Red Giant nudzi jednym motywem, Earthrise jest zbyt banalny melodycznie jak na tak ambitną grupę, z kolei w Lapse panowie mocno przekombinowali. Pozytywnym wyjątkiem jest The Endless Knot – wreszcie jakiś konkret, granie z werwą, ciężkie riffy niczym z najlepszych płyt Dream Theater, numer idealny na koncerty. Nie bez kozery wybrany na drugi singel z płyty. Ale jeden rodzynek w zakalcu nie czyni ciasta jadalnym. Na szczęście są tu jeszcze dłuższe kompozycje, w których panowie zawsze czuli się nieźle. Jest 9-minutowy 1985 zalatujący latami 80. (plastikowe klawisze, syntetyczna perkusja). Trochę się ciągnie, lecz w drugiej części, w partii instrumentalnej robi się całkiem przyjemnie. Finałowa balladka Bound By Gravity też trwa 9 minut, choć pomysłu w niej góra na 3. Sprawę ratuje, i to bez żadnej przesady, 16-minutowa suita The Architect. Tu wreszcie wszystko zagrało. Tu słychać kunszt zespołu. Tu jest dużo przestrzeni i pogmatwana struktura nie przeszkadza, bo każdy motyw został wygrany do końca. Po mocnym wstępie następuje przełamanie i stonowany fragment wyciszający emocje z ciekawą solówką na basie, po której wraca czad za sprawą… growlującego Einara Solberga z grupy Leprous (polecam krążek The Congregation z 2015 roku) zaproszonego na gościnny występ. Dalej dzieje się wiele i dzieje się dobrze. Ta monstrualna kompozycja podnosi ocenę całego albumu, lecz nie oszukujmy się – pochwaliłem raptem dwa utwory, więc też tych gwiazdek zbyt wiele nie dam. Wiem, że Haken stać na więcej. Affinity to bardzo nierówna płyta. Chwilami porywa, ale częściej irytuje i nudzi.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Komentarze do: “HAKEN Affinity

  • haken

    (25 lutego 2017 - 06:14)

    Czy aby na pewno to zespół ze Szwecjj?:-)

    • Sławek

      (25 lutego 2017 - 11:33)

      Nie, oczywiście że nie, napisałem na początku, że są z Londynu. Wcześniej pisałem artykuł o Szwedach i chyba coś mi w głowie zostało. Dzięki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: