KROKUS Big Rocks

Krokus Big Rocks recenzja coveryKROKUS
Big Rocks
2017

Gdy ktoś pyta o rock rodem ze Szwajcarii, na myśl przychodzą tylko dwie nazwy: Krokus i Lacrimosa. O ile jednak ta druga grupa pod wodzą niemieckiego multiinstrumentalisty i wokalisty Tilo Wolffa prezentuje symphonic metal i często sięga po ambitniejsze, rozbudowane formy, o tyle Krokus nie bawi się w niepotrzebne zawiłości – gra prosto i rytmicznie, nie bez powodu postrzegany jest jako szwajcarska wersja AC/DC (głos Marca Storace’a do złudzenia przypomina Bona Scotta). Nie mam nic przeciwko, lubię oparty na bluesowym podłożu melodyjny hard rock, jednak przy takim jednostajnym graniu trzeba bardzo uważać, by nie zanudzić słuchacza. Po niezłym, choć nieco monotonnym albumie Dirty Dynamite Szwajcarzy odczekali 4 lata i powrócili z nową muzyką. Czy naprawdę nową? No… niekoniecznie. Takie przerwy to u nich norma, tym razem jednak wcale nie napisali nowych piosenek. Mieli inny pomysł – żeby przykryć brak weny postanowili nagrać covery wielkich klasyków rocka. To mało oryginalny, do tego dość niebezpieczny sposób na utrzymanie popularności. W takich przypadkach zwykle trudno o innowacje i twórcze podejście do tematu, zaś samo odegranie cudzych kompozycji chwały nie przynosi.

Po tym wstępie dalszy ciąg recenzji jest chyba spodziewany. Big Rocks to kawał rocka z najwyższej półki. Niemal każdy z utworów był kiedyś wielki i znaczący, a ich wybór jest poza dyskusją – Krokus przypomina nagrania spopularyzowane przez Black Sabbath, Queen, The Who, Spencer Davis Group, Animals, Led Zeppelin, Rolling Stones, Troggs i Steppenwolf, a także Neila Younga, Boba Dylana oraz Eddiego Cochrana. Tytuły nagrań nietrudno odgadnąć. Słucha się tego kapitalnie, bo Krokus to solidna kapela, gra z dużą werwą i na totalnym luzie, lecz równie dobrze brzmiałoby to w wersjach oryginalnych. Zresztą wersje Krokus są w wielu przypadkach prawie identyczne jak oryginały i tu dochodzimy do problemu z poprzedniego akapitu – to znakomity i całkiem zbędny album. Może „zbędny” to złe słowo, bo fajnie wrzucić w samochodzie taką składankę bez potrzeby szukania każdego hitu osobno. I choćby dlatego warto tę płytę nabyć. Innych powodów nie widzę (nie słyszę).

Żeby być do końca uczciwym, należy wspomnieć o tych najlepszych momentach albumu, gdy poza nowoczesnym brzmieniem zespół dodał coś od siebie. Przede wszystkim powala Summertime Blues, ale to kompozycja rockbilly z lat 50., gdy nikt nie śnił o hard rocku, więc tutaj piosenka Eddiego Cochrana zyskała nowe życie. Podobnie Quinn The Eskimo Boba Dylana, której w tak ciężkiej wersji nie słyszałem (a hiciora nr 1 w Anglii zrobił z niej w 1968 roku Manfred Mann pod tytułem Mighty Quinn). Świetnie brzmi Wild Thing, z kolei Whole Lotta Love Zeppelinów odegrany niemal 1:1 jest pozbawiony wariacji w części środkowej, natomiast wyjątkowo korzystnie i bardzo drapieżnie wypada House Of The Rising Sun. Mój cichy faworyt to Rockin’ In The Free World – chociaż za bardzo nie odbiega od wersji z lat 80., to zawsze miło przypomnieć sobie, że i takie czadowe numery śpiewał kiedyś Neil Young. Jak widać, trochę tego jest, a i cała reszta utworów zagrana jest z pazurem i należną oryginałom estymą. Fajnie, że Krokus przypomniał o swoim istnieniu, pora jednak wziąć się do roboty i stworzyć coś własnego.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: