AUTOPSY OF JANE DOE
Autopsja Jane Doe
2016, Wielka Brytania
horror
reż. André ?vredal
Mój przepis na dobry horror jest bardzo prosty – w kinie mam się bać. Tylko tyle i aż tyle – komedia ma śmieszyć, a horror straszyć. Ostatnimi czasy coraz trudniej o takie uczucie, bo klimatycznych, odpowiednio dozujących napięcie horrorów jak na lekarstwo, zamiast tego oglądamy schematyczne bzdety o nawiedzonych domach i wywoływaniu duchów, opętanych dzieciach czy zagubionej w lesie młodzieży walczącej z jakimś stworzeniem. Z tym większą przyjemnością donoszę, że do kin niedawno trafił film z nietuzinkowym scenariuszem, na którym bać się naprawdę można. Autopsja Jane Doe chwilami korzysta ze zgranych klisz, lecz norweski reżyser André ?vredal w swym amerykańskim debiucie robi to ze smakiem i wyczuciem.
Cała akcja rozgrywa się w prosektorium, które prowadzi doświadczony koroner Tommy Tilden (Brian Cox) i kształcony na jego następcę syn Austin (Emile Hirsch). Obserwujemy ich pracę, poznajemy profesjonalizm i rzetelność przepowadzanych drobiazgowo sekcji. Gdy do kostnicy trafia znalezione na miejscu zbrodni, pozbawione ran ciało młodej kobiety o nieznanej tożsamości (nazwanej Jane Doe), zostają poproszeni przez szeryfa o pilne wyjaśnienie przyczyny jej śmierci. Patolodzy przystępują do rutynowych czynności i wkrótce wokół nich zaczynają występować przerażające i niewytłumaczalne zjawiska, zdecydowanie wykraczające poza granice zdrowego rozsądku, jakim obaj panowie zawsze kierowali się w swojej pracy. Po leniwym wstępie twórcy chwytają widza za gardło i nie puszczają ani na moment, zaś reżyser rozpoczyna z widzem zabawę w kotka i myszkę zostawiając mu spore pole do interpretacji – co jest prawdą, a co iluzją, które wydarzenia naprawdę się dzieją, a które są jedynie wytworem wyobraźni bohaterów.
Co jest siłą filmu? Na pewno ogólny klimat produkcji, minimalistyczny zakres użytych środków wyrazu, umiejętne i konsekwentne budowanie napięcia (świetna gra świateł, odpowiednia oprawa muzyczna), klaustrofobiczna sceneria potęgująca wszechobecną atmosferę grozy (upiorna kostnica, na zewnątrz szaleje burza, wysiada światło i prąd, drogi wyjścia są odcięte) i wylewająca się z ekranu aura tajemnicy (którą niby wyjaśniono, lecz wcale nie do końca, a diabeł zawsze tkwi w szczegółach). Nie bez znaczenia pozostaje niezła, wiarygodna gra aktorska nie tylko wspomnianej już pary, lecz także leżącej na stole kobiety (Olwen Catherine Kelly) – trupa też trzeba umieć zagrać.
Trochę naciągana końcówka nie unika schematyzmu, można narzekać na niepotrzebne jump scares czy pewne dziury logiczne w scenariuszu, jednak to są drobiazgi wobec wymienionych wcześniej zalet. Owszem, mogło być lepiej (bez rozpędzonej i burzącej klimat końcówki), ale i tak jest wystarczająco dobrze, by nie żałować pieniędzy na bilet do kina. Emocje gwarantowane.