NEIL YOUNG Peace Trail

Neil Young Peace Trail recenzjaNEIL YOUNG
Peace Trail
2016

Neil Young to muzyczny kameleon i nigdy nie wiadomo, czym nas zaskoczy, lecz logika nakazuje, by po kapitalnym rockowym albumie Psychedelic Pill (2012) nagranym z grupą Crazy Horse i solowym, nudnym jak flaki z olejem akustycznym Storytone (2014), zaproponował teraz coś pośrodku. Nie oczekuję, by po facet 70-tce rozwalał głośniki kawałkami w stylu Rockin’ In The Free World, ale granie wyłącznie łzawego, akustycznego folk rocka muzykowi z takim dorobkiem, nazywanym przecież „ojcem chrzestnym grunge’u” też nie przystoi. Materiał na nową płytę kanadyjski bard (i towarzyszący mu dwaj muzycy sesyjni – Jim Keltner na perkusji oraz Paul Bushnell na basie) zarejestrował w cztery dni w pierwszym lub najwyżej drugim podejściu, co tylko dowodzi, że jednak można (ukłon dla wykonawców pracujących w studio długimi miesiącami nad swą muzyką) i chociaż kompozycje są kameralne i dość skromnie zaaranżowane (to akurat norma u pana Younga), a nawet wyglądają często na niedopracowane, po części mają w sobie to coś, czego zupełnie brakowało poprzednikowi. Nie wszystkie rzecz jasna. Przyznam, że nie przepadam za tego rodzaju graniem, gdy muzyka jest tłem dla tekstów, a Younga cenię raczej za dobre melodie i długie, spektakularne solówki gitarowe, których na Peace Trail brakuje, jednak są tu momenty warte uwagi i wspomnienia.

Zaczyna się całkiem obiecująco od kompozycji tytułowej, która zawiera wszystkie klasyczne elementy nagrań artysty – zgrabną melodię, delikatny wokal, intrygujące riffy, dopełniające organy, jest w tym dużo przestrzeni i nawet autotune za bardzo nie przeszkadza. Następnie jest jeszcze lepiej – w Can’t Stop Workin’ Young śpiewa, że lubi pracować (wiemy o tym, chociaż tym razem zbytnio się nie przyłożył i robił wszystko w wielkim pośpiechu, powstały zaledwie zręby piosenek, nawet okładka albumu jest nijaka), a akustyczne tło wzbogaca wściekła gitara. Niestety utwór trwa niecałe 3 minuty i kończy się wtedy, gdy czekamy na efektowne rozwinięcie. Po nim robi się już coraz bardziej nudnawo. Jeszcze singlowy Indian Givers wybroni się plemiennym rytmem i ważną tematyką, bo traktuje o proteście Indian przeciwko budowie rurociągu na ich ziemiach (cały album przekazuje treści o zabarwieniu społeczno-politycznym, w końcu Neil to artysta niepokorny i bardzo zaangażowany na rzecz ekologii), lecz im dalej w las, tym mniej drzew. Show Me brzmi tak samo, a kolejnych piosenek już nie warto wymieniać, gdyż poza emocjonalnymi tekstami muzycznie nie mają nic ciekawego do zaoferowania, zaś finałowy My New Robot (o robocie kupionym na Amazon.com) z syntetycznymi dźwiękami z vocodera to jakiś niesmaczny żart, na szczęście szybko urwany.

Miłe złego początki, tak bym krótko podsumował moje wrażenia po wysłuchaniu tego krążka. Zaczęło się nieźle, lecz pomysłu starczyło na dwie, trzy piosenki. Neil Young pokazał, że nadal potrafi, ale nie bardzo mu się chce. Albo nie ma czasu, bo tej płycie nie poświęcił dostatecznie dużo uwagi. Nagrał ją z marszu i to słychać. Ponieważ jednak lubi pracować, może przestanie się bawić we wczesnego Dylana (dzisiaj nie da się zbawić świata przy pomocy gitary i tekstów), skupi się na muzyce i jeszcze stworzy coś pozytywnego, z odrobiną ognia. W końcu to kameleon…

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: