GLENN HUGHES
Resonate
2016
Brytyjski wokalista i multiinstrumentalista Glenn Hughes to kawał historii rocka. Śpiewał m.in. w Deep Purple i Black Sabbath, niedługo ale jednak (tylko Ian Gillan ma podobną kartę, przy czym współpraca obu panów z Sabbathami to mało znaczący epizod), zaś ostatnio kojarzony jest głównie z formacją Black Country Communion. Ale nie czas na wymienianie zespołów, bowiem muzyk przedstawił niedawno pierwszy od 8 lat solowy album dowodząc, że i bez dodatkowych nazw wciąż należy do pierwszej ligi hard rocka. Wydany w listopadzie 2016 Resonate to najcięższa z jego solowych płyt, a w nagraniach wspomagali muzyka m.in. gitarzysta S?ren Andersen i znany z występów w zespole Red Hot Chili Peppers perkusista Chad Smith.
Przyznam, że Hughes nie przekonywał mnie swoimi solowymi dokonaniami, zwłaszcza nachalny flirt z soulem i funky u rasowego rockmana był trudny do przełknięcia. Jednak never say never – starego wyjadacza nigdy nie wolno skreślać, bo w każdym artyście drzemie ukryty potencjał. Już promujący nową płytę utwór Heavy (tytuł w sam punkt!) obiecywał wiele – był mocarny, ostry, głośny, mięsisty, a zarazem konkretny i wyrazisty. Żadnego funku i ukłonu w stronę łagodnego grania. Drugi singel Long Time Gone już nie był tak udany – wprawdzie po akustycznym wstępie też nieco daje do pieca, lecz nieco ostudził apetyty. Niepotrzebnie, gdyż album jest wyborny. Zawiera też ballady, jak przesłodzona When I Fall z ciekawą partią organów czy dodana do wersji deluxe kameralna, uduchowiona wersja Nothing’s The Same Gary’ego Moore’a, piękny hołd dla dla zmarłego 5 lat temu Irlandczyka, lecz płyta całościowo jest bliższa wspomnianego Heavy, który ją otwiera. I bardzo dobrze.
Glenn Hughes jak na swoje 65 lat jest w kapitalnej formie wokalnej, chyba najlepszej ze wszystkich kolegów po fachu w zbliżonym wieku. Jego agresywny śpiew to ogromny atut krążka, jednak nie jedyny. Liczy się ogólny klimat nagrań (brudny, mroczny i bardzo „heavy”) i same kompozycje, a te są wyjątkowo udane i bezkompromisowe. Najpierw My Town z nieco dziwacznym refrenem uderza pełną mocą. Kolejny Flow to prawdziwy walec, który wgniata w ziemię i nie zostawia jeńców, nawet jeśli drobne przełamanie w środku pozwala na chwilę oddechu – to jeden z najlepszych numerów Glenna ever. Z kolei Let It Shine mimo swego ciężaru jest bardziej chwytliwy, zaś najdłuższy w zestawie Steady wita słuchacza hammondową introdukcją i potem do końca trzyma w purpurowym klimacie. Wreszcie God Of Money to powtórka z Flow – sunie wolno i majestatycznie, a główną rolę przejmuje bas Hughesa i organy. Oba te utwory idealnie pasowałyby na płyty nagrane z Tonnym Iommim. I tak dalej, już nie ma sensu wymieniać dalej kolejnych tytułów. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli ktoś szuka ostrego, mocnego, współczesnego hard rocka, to Resonate jest właśnie dla niego.
Glenn Hughes nie odkrywa Ameryki, bo też nie ma tu czego wymyślać, korzysta ze starych patentów, ale jest w tym moc i szczerość. Album broni się jako solidna, może nieco monotonna, ale świetnie brzmiąca całość, wprawdzie bez porywających i wybitnych utworów, lecz również bez wpadek i typowych wypełniaczy. Nie ma tu śladu po bezbarwności First Underground Nuclear Kitchen z 2008 roku. Czekaliśmy długo, bo Glenn był zajęty innymi projektami, ale było warto.