ARCHIVE
False Foundation
2016
Pojechałem dość ostro po poprzedniej płycie Archive sprzed dwóch lat. Lubię tę grupę za progrockowe nagrania z początku nowego milenium, za 16-minutowe arcydzieło Again i postfloydowskie klimaty, dlatego nie akceptuję kierunku, w jakim londyńczycy poszli na Restriction. Uciekli w transową elektronikę, a zamiast pełnej melodii rockowej poezji zaserwowali połamane rytmy podlane syntezatorowym sosem. Następny album miał odpowiedzieć, czy to jednorazowy wybryk i muzyczny eksperyment, czy trwała tendencja. Ponieważ trasa promująca album okazała się sukcesem, obawiałem się tego drugiego. Niestety słusznie. Panowie dzisiaj inaczej interpretują swą muzyczną wrażliwość i ich twórczość z rockiem ma niewiele wspólnego. Cóż, można i tak…
„Zdecydowanie jest to krążek, z którego jestem najbardziej dumny”, twierdzi Darius Keeler. Ja wręcz przeciwnie, aczkolwiek mogę zrozumieć słowa lidera formacji. On to widzi jako ewolucję – grupa unowocześniła brzmienie czyli rozwinęła się, a że przy okazji zaprzedała swą artrockową duszę… widać nie można mieć wszystkiego, wszak w latach 90. panowie zaczynali od mrocznego trip-hopu i elektroniki. Ale po kolei, bo na False Foundation wcale nie jest aż tak tragicznie, a momentami nawet bardzo przyjemnie.
Zaczęło się od singlowego Bright Lights – piosenki absolutnie pięknej i bardzo przypominającej najlepsze dokonania Archive. Delikatny wokal, pulsujący rytm, lekka elektronika w tle, wszystko idealnie do siebie pasuje i od razu pojawiła się nadzieja, że kryzys zażegnany i cała płyta będzie podobna. Nic z tego, drodzy Państwo. Jeszcze początek albumu może podtrzymać to wrażenie, bowiem oszczędnie zaaranżowana ballada Blue Faces przez 5 minut koi uszy dźwiękami pianina i leniwego wokalu, by potem w patetycznym finale stopniowo przygotować słuchacza na to, co za chwilę nastąpi. Kolejne trzy nagrania to kakofonia w najgorszym wydaniu – syntezatorowa papka, której nie poświęcę nawet jednego zdania. Czar pryska i chociaż potem jest już znacznie lepiej, bo słyszymy dwie najładniejsze piosenki, mija długa chwila, zanim człowiek się otrząśnie po tym jazgocie. Bright Lights już opisałem – to cudeńko, które zbyt szybko przemija, wycisza się w momencie, gdy powinno nastąpić rozwinięcie. Nadrabia to kolejna ballada, beatlesowska w klimacie A Thousand Thoughts, drugi w miarę jasny punkt wydawnictwa. W takim stonowanym, onirycznym graniu Archive zawsze byli dobrzy. Nie zawsze wybitni, czego dowodzi kolejna spokojna kompozycja Sell Out, zepsuta piszczącym wokalem i ciężkim refrenem z denerwującym tłem, które w finale nabiera rozpędu i niemal wybucha, a raczej łagodnie przechodzi w kolejną kakofonię. Jest jeszcze Splinters – melodyjna, ale kompletnie bezbarwna i wtórna piosenka, a na koniec idealne podsumowanie krążka w utworze The Weight Of The World, gdzie stylistyczny miszmasz osiąga apogeum. Czego tu nie ma – są zwolnienia rytmu, zwroty akcji niczym w dobrym filmie, a kameralna końcówka nawiązuje do początku płyty. Towarzyszy temu zgrabna melodia (chwilami, bo dzieje się tam naprawdę wiele) więc powinno się to sprawdzić na koncertach. Można zaszaleć i poimprowizować, bo w tym kawałku nic nie jest w stanie zadziwić słuchacza.
False Foundation to bardzo nierówny album. Szukając na siłę pozytywów napiszę, że zespół otworzył się na współczesne trendy, celuje w nowych fanów i ma szansę ich pozyskać. Starych nie powinien stracić, bo nadal oferuje kapitalne i chwytające za serce utwory. Tylko dwa (na upartego trzy), ale zawsze. Nie będę jednak bronił przegranej sprawy i udawał, że mnie ta muzyka w pełni przekonuje. Absolutnie nie. Odhumanizowane, hipnotycznie pulsujące rytmy wybijane na klawiaturze, syntezatory zamiast gitar i przetworzony wokal to nie moje klimaty. Jeśli szukam takiego grania, sięgam po Massive Attack czy Portishead. Nawet jeśli niektóre nagrania bronią się przebojową melodią (jak choćby utwór tytułowy… i właściwie tylko on), to już album jako całość nie. Pogmatwana melodyka męczy w takiej dawce, a niesmak po hałaśliwych i nużących kompozycjach pozostaje na długo i psuje resztę. Piękne ballady w środku dowodzą tylko, że chłopaki wciąż potrafią, lecz zarazem niepotrzebnie rozbudzają nadzieje. Gdy wreszcie uwierzymy, że będzie dobrze, znów dostajemy obuchem w łeb. Obawiam się, że Archive pozostanie już na tej drodze. Miłośnicy You All Look The Same To Me będą musieli przebijać się przez syntezatorowy jazgot i wyszukiwać pojedyncze perełki. Mimo wszystko warto to robić.