COMA
2005 YU55
2016
Pisać nie pisać? Zdecydowanie pisać, nawet gdy się nie podoba. Zgodnie z tą dewizą przedstawię krótką refleksję po wysłuchaniu nowej muzyki zespołu Coma. Choć unikam opisywania polskich płyt, łódzki zespół od początku był jednym z moich ulubionych. Pierwsze wyjście z mroku w 2004 roku stanowiło interesujące nawiązanie do estetyki znanej z płyt Led Zeppelin czy Pearl Jam. Na kolejnych albumach bywało różnie, ale grupa zawsze grała rocka nie unikając eksperymentów brzmieniowych i nieco ambitniejszych form wyrazu. W 2011 roku zamilkła na całe 5 lat. Panowie mieli wiele do przemyślenia, byli o krok od zakończenia działalności. Najlepiej opisuje to Adam Marszałkowski (perkusja): „W zespole jest jak w małżeństwie – raz lepiej, raz gorzej. Nie ukrywamy, że mieliśmy kryzys twórczy związany z tym, co dalej. Chcieliśmy coś zmienić, ale nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. A jak coś nie idzie, to tworzą się różnego rodzaju animozje. Musieliśmy je rozwiązać. Zajęło to trochę czasu, a nowa płyta jest zwieńczeniem tych prac.”
Wydany jesienią krążek, którego tytuł zaczerpnięto od asteroidy 2005 YU55, to concept album o refleksjach Adama Polaka na temat mechanizmów kierujących życiem człowieka. Bohater po spotkaniu z planetoidą przeżywa wewnętrzną przemianę i snuje swe refleksje w 16 utworach, które z rockiem mają niewiele wspólnego. Nie da się ukryć, że to bardzo ambitny projekt lidera i wokalisty zespołu Piotra Roguckiego, na etapie pomysłu brzmiący nawet intrygująco, lecz jak zawsze diabeł tkwi w szczegółach. Całkowicie podporządkowany tekstom album jest przegadany i ciężkostrawny dla zwykłego słuchacza. Nawet tego dobrze zaznajomionego z twórczością grupy – ten nie odnajdzie tu ulubionych klimatów, to zupełnie inna muzyka niż na wcześniejszych wydawnictwach. Brakuje dobrych melodii, a zamiast śpiewu słyszymy głównie melodeklamacje. Przy takiej monotonii wokalnej potrzebne jest ogromne skupienie na treści piosenek, co nie jest możliwe przez niemal 80 minut, jakie zafundował słuchaczom zespół Coma. Ja byłem bardzo zmęczony już w połowie płyty i z ogromnym trudem dotrwałem do jej końca. I nie chodzi o same teksty, za którymi notabene ciężko nadążyć – chodzi o formę ich przekazania. Do licha, muzyka ma relaksować, a nie męczyć. Ma docierać do słuchacza, a nie stresować, czy właściwie odczytuje intencje autora. Żeby jednak być do końca uczciwym muszę napisać, że muzycznie 2005 YU55 nie jest taki zły. Owszem, mało tu rocka (zamiast ostrych gitarowych riffów dominuje transowe granie oparte na basie i wszechobecnej elektronice), brakuje dobrych melodii (nawet gdyby były, zostałyby zagadane) i utworów, do których chciałoby się wracać, brakuje zwykłej przebojowości w dobrym tego słowa znaczeniu, lecz są ciekawe momenty, pomysły lub ich zarysy, aranżacyjne smaczki. Czy to broni całości? Niestety nie. Cenię muzyków ambitnych, ale tym razem łodzianie zwyczajnie przedobrzyli. 2005 YU55 to przykład przerostu formy nad treścią, podobny problem napotkał niedawno Dream Theater na albumie The Astonishing. Nie mam pojęcia, jak tak skomplikowana i niewciągająca forma sprawdzi się na koncertach, ale to już problem Roguckiego i kolegów. Ja czekam na powrót do rocka.