ROGUE ONE: A STAR WARS STORY
Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie
2016, USA
sci-fi, przygodowy
reż. Gareth Edwards
Urodzony w Wielkiej Brytanii Gareth Edwards to dość młody reżyser kina science-fiction, ma jednak na koncie dwa udane filmy: Strefę X i moją ulubioną Godzillę (mam słabość do tego potwora, wreszcie pokazanego w sposób taki, jak należy). To wystarczy za rekomendację. Podobnie uznano w Hollywood i powierzono mu nie byle jaki tytuł – Gwiezdne wojny. Nie kolejny odcinek tzw. nowej serii (którą zapoczątkowało rok temu Przebudzenie mocy w reżyserii J.J. Abramsa wywołując mocno mieszane uczucia), lecz zupełnie inną historię umiejscowioną w czasie gdzieś między Zemstą Sithów a Nową nadzieją. Hasło Gwiezdne wojny to żyła złota, skoro więc Disney w 2012 roku wykupił wytwórnię LucasFilm, stało się oczywiste, że wyciśnie tę markę do cna, że będą kolejne epizody, prequele i sequele, filmy rozwijające wątki poboczne, spin-offy postaci, itd. Dla fanów Star Wars to dobra wiadomość, bo co roku na gwiazdkę dostaną w prezencie kolejną ucztę dla oczu. Inna sprawa, że oceny zawsze będą skrajnie rozbieżne – dla jednych będzie to udane nawiązanie do przeszłości, dla drugich profanacja klasyki, i przypuszczam, że każdy potrafi napisać długie uzasadnienie swoich racji. Tak to jest, gdy się bierze na warsztat pozycję kultową i na siłę próbuje dopisać jej dalszy ciąg…
Łotr 1 to historia grupy rebeliantów usiłujących ukraść plany nowej broni Imperium, słynnej Gwiazdy Śmierci, której zniszczenie było głównym tematem pierwszego filmu George’a Lucasa z 1977 roku (w „gwiezdnej chronologii” oznaczonego numerem IV). Z tamtego obrazu wiemy dobrze, iż ta desperacka misja się powiodła, nie ma więc mowy o zaskoczeniu treścią scenariusza. Twórcom chodziło bardziej o złożenie hołdu bezimiennym bojownikom o sprawę i poszerzenie starwarsowego uniwersum. To się w pełni udało, pojawiają się zupełnie nowe twarze i nowi bohaterowie, choć nie zabrakło też nawiązań do oryginalnej serii – przez chwilę widzimy droidy R2D2 i C-3PO, młodą Księżniczkę Leię, powraca i to z przytupem Lord Vader, od którego wreszcie wieje grozą i dosłownie miażdży w jednej ze swoich dwóch scen, ważną postacią jest generał Tarkin, dowódca pierwszej Gwiazdy Śmierci. W filmie Gwiezdne wojny: Część IV – Nowa nadzieja grał go Peter Cushing, teraz zmarły aktor musiał zostać zastąpiony cyfrowo i to nie wyszło najlepiej. Ale cała reszta już tak.
Od samego początku wiemy, że to niby Gwiezdne wojny, ale nie do końca – we wstępie brakuje słynnych żółtych napisów na tle motywu Johna Williamsa (którego z niekorzyścią dla produkcji zastąpiła muzyka Michaela Giacchino), nie ma rycerzy Jedi (aczkolwiek niewidomy mnich wierzy w potęgę Mocy i ciągle się do niej modli), a opowieść nie ma lekkości ani bajkowości dzieł Lucasa. To jednak zabieg celowy – Łotr 1 to pogłębiający portret Rebelii surowy, brutalny film wojenny, pełen mroku i brudu, o jaki nie podejrzewalibyśmy Disneya. Film zupełnie odmienny od Przebudzenia mocy, nawiązujący stylistyką do trzech części z lat 70/80 i wzbogacony o szczegóły nieosiągalne wtedy z powodu ograniczeń technicznych. Innymi słowy – dzieło Edwardsa to świetne, godne obecnych czasów widowisko, które po niemrawym początku rozkręca się z każdą minutą (genialna scena wyparowującego miasta po uderzeniu Gwiazdy Śmierci), by w finale zaserwować prawdziwe fajerwerki w postaci perfekcyjnie zrealizowanej bitwy w przestrzeni kosmicznej – jak przystało na Gwiezdne wojny pełną gębą. Wielkie brawa należą się nie tylko za efekty specjalne, także za scenografię, kostiumy i ogólnie dobre oddanie ducha lat siedemdziesiątych.
Czy wszystko wyszło idealnie? Oczywiście, że nie. Historyjka jest naiwna i dość schematyczna, żołnierze Imperium dalej źle strzelają, prawa fizyki chwilami nie istnieją, a wielu postaciom brak charyzmy – tylko co z tego, skoro dobrze się to ogląda? O bohaterach nie wiemy zbyt wiele, lecz nie musimy się do nich przyzwyczajać, bo to tylko poboczny wątek głównej historii, i w kolejnych tego typu filmach będą następni do polubienia, którzy pojawią się na moment i znikną. Mniej tu barwnych stworzeń z całego wszechświata, jakie wypełniały filmy z czasów niecyfrowych, mniej też humoru, panuje nastrój powagi i poświęcenia, a przesadny patos chwilami może irytować, ale to naprawdę drobiazgi. Na szczęście atmosferę rozładowuje droid K-2SO, który rzuca celnymi tekstami i poniekąd kradnie show aktorom. Ci spisują się poprawnie i tylko poprawnie, ale to wystarczy. Ja bawiłem się świetnie chociaż nigdy nie byłem wielkim fanem Gwiezdnych wojen. Może dlatego moje opinie nie są tak skrajne. Może dlatego tak doceniam film niebędący kalką poprzednich. Może dlatego nie rozliczam Edwardsa z tego, ile razy i czy we właściwy sposób nawiązał do Lucasa ani czy nie zbezcześcił legendy Star Wars. Nakręcił przyzwoite kino przygodowe z elementami charakterystycznymi dla całej serii i mnie to zupełnie przekonuje. O resztę niech się kłócą fani.