STING 57th & 9th

Sting 57th 9th recenzjaSTING
57th & 9th
2016

„Stworzyliśmy coś energetycznego i głośnego, ale równocześnie kontemplacyjnego”, mówi o swojej nowej muzyce Gordon Sumner, znany i uwielbiany jako Sting. Artysta, który co prawda solidnie zapracował na swą mocną pozycję w sercach fanów (co jest szczególnie widoczne w Polsce, którą odwiedza często i chętnie), lecz przez ostatnią dekadę romansował głównie z muzyką klasyczną, a gdy wreszcie zakończył współpracę z Deutsche Grammophon, wydał kolejny smętny i bezbarwny album The Last Ship z utworami do musicalu o upadku przemysłu stoczniowego w Newcastle. Straciłem nadzieję, że facet jeszcze kiedykolwiek nagra jakąś dobrą piosenkę, gdy gruchnęła wieść, że Sting przygotowuje… rockowy album! Po jego ostatnich dokonaniach brzmi to co najmniej dziwnie i mało wiarygodnie. I rzeczywiście – na płycie 57th & 9th rockowego ognia jest tyle, co kot napłakał, lecz na pewno więcej, niż na kilku ostatnich krążkach razem wziętych. Dobre i to…

Album powstał spontanicznie (chodzi o sam pomysł, bo nagrania tych 10 raptem piosenek trwały 4 miesiące – Rolling Stonesi swój nowy materiał zarejestrowali w 3 dni, to tak przy okazji), zaś jego tytuł wziął się od nazwy dwóch ulic na Manhattanie, które Sting mijał w drodze do studia Hell’s Kitchen. Tematyka poruszana w tekstach utworów dotyczy współczesnych problemów (emigracja, zmiany klimatyczne), zaś utworem 50,000 artysta składa hołd zmarłym w 2016 roku gwiazdom (David Bowie, Prince, Lemmy, Glenn Frey). Tyle spraw ogólnych. Jak natomiast to wygląda od strony muzycznej? Średnio. Zależy, jaki przyjąć punkt odniesienia. Jeśli wydawnictwa z ostatnich lat – nowa płyta jest całkiem dobra. Gdy porównamy ją do krążków z początku kariery solowej – nawet w ich pobliżu nie stała. Mimo wszystko powrót do gitarowego rocka stał się faktem i za to duży plus, nawet jeśli brakuje porywających piosenek, które wejdą do kanonu. Dobrze obrazuje to poziom pilotującego płytę singla – I Can’t Stop Thinking About You może kojarzyć się z erą Police, jest żywy i skoczny, ale zarazem nijaki, banalny melodycznie. Wylatuje z głowy od razu po wybrzmieniu. Takich odgrzewanych kotletów jest więcej, zwłaszcza w pierwszej części wydawnictwa. Drugą otwiera dynamiczny Petrol Head i tutaj można mówić o powrocie do rocka. Nagranie emanuje energią, ma soczyste gitary w tle, brakuje tylko nośnego refrenu. Potem znów jest łzawo i nudnawo (pitolenie z okolic folka i country), z jednym wszakże wyjątkiem. Ujmująca ballada Inshallah to jedyna na płycie 57th & 9th kompozycja warta zapamiętania. Ma refleksyjny klimat i arabskie motywy (pasujące do tekstu o syryjskich uchodźcach), dobrą melodię i to coś ulotnego, trudnego do zdefiniowania, co zachwycało na debiucie. Szkoda, że tylko jedno takie nagranie tu się znalazło, reszta jest wtórna i do bólu przeciętna. I to niestety determinuje inne sprawy, bo przy słabych muzycznie piosenkach pisanie o świetnej produkcji czy wirtuozerii muzyków nie ma najmniejszego sensu. Sting niby powrócił, ale nie do końca. Nagrał krążek osadzony w dawnych klimatach, lecz nie imponujący pomysłami ani ambicją twórcy. Miał kilkanaście lat na napisanie dobrych piosenek – dostarczył jedną czy dwie. Za mało. Nawet jeśli widać światełko w tunelu, to zaledwie słaba latarka, a nie potężny reflektor. Musimy jeszcze poczekać. Albo wrócić do starych płyt.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: