BATMAN V SUPERMAN: DAWN OF JUSTICE
Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
2016, USA
sci-fi, fantasy
reż. Zack Snyder
W swoich recenzjach zawsze podkreślałem mój podziw dla produkcji Marvel Studios. Nie można jednak zapominać o jeszcze jednym, konkurencyjnym wydawnictwie, nowojorskim DC Comics będącym częścią koncernu medialnego Time Warner. DC posiada prawa do m.in. takich superbohaterów jak Superman, Batman, Wonder Woman, Green Lantern, Flash, Aquaman czy Hawkman, zaś filmy oparte na ich komiksach firmuje DC Extended Universe. Koncern rzucił wyzwanie Marvelowi, a pierwszą produkcją uniwersum był Człowiek ze stali (2013) będący również rebootem serii o Supermanie. Kolejnymi pozycjami na liście są tegoroczne Batman v Superman: Świt sprawiedliwości oraz Legion samobójców, zaś w dalszych planach dystrybucyjnych Warner Bros. Pictures czekają Wonder Woman, The Flash, Aquaman i Justice League (Liga Sprawiedliwości to warnerowski odpowiednik Mścicieli – Avengersów Marvela). Nie odkryję Ameryki pisząc, że filmy Marvela trudno będzie prześcignąć, jednak taka rywalizacja wzmaga starania i dla widowni to dobra wiadomość.
Ostatnio nadeszła moda na konflikty herosów i ich walki między sobą. Na rozłam wśród Avegersów i walkę Kapitana Ameryka z Iron Manem pokazaną w marvelowskiej Wojnie bohaterów DC odpowiada konfrontacją swoich dwóch najważniejszych herosów: Batmana i Supermana, dodając w bonusie epizod z Wonder Woman. Wszystkie działa na pokład. Pominę szczegóły scenariusza opisując tylko główną oś konfliktu – od 20 lat stróżem praworządności i porządku jest działający bezkompromisowo i na granicy prawa Batman (Ben Affleck), najbardziej znany obywatel Gotham City. Niedawno pojawił się silny konkurent i nowy idol Ameryki – wychowany w ukryciu Kryptończyk o boskich mocach zwany Supermanem (Henry Cavill), który nie liczy się z nikim, robi co chce, a wybawiając Ziemię przed najazdem z kosmosu wplątał ją w krwawą wojnę (historia opisana w Człowieku ze stali). Obaj działają w dobrej wierze, lecz ich wielkie ego nie pozwala na współpracę i respektowanie działań rywala. W końcu dochodzi do otwartego konfliktu, gdy tymczasem na horyzoncie pojawia się potężny wróg zagrażający egzystencji ludzi. Jak to wszystko wypada na ekranie?
Chciałem napisać krótko. Zawsze chcę krótko, tylko nie zawsze wychodzi. Tutaj nie da rady krótko, bo siłą rzeczy trzeba się odnieść do wspomnianego Kapitana Ameryka: Wojna Bohaterów, i to nie tylko ze względu na podobieństwa w scenariuszu (np. konieczność tłumaczenia się superbohatera przed komisją – tam w ONZ, tutaj przed senatem USA). Porównań do marvelowskiego filmu lepiej byłoby uniknąć, bo to przecież inna produkcja, same się jednak nasuwają, są oczywiste i niezbędne. Ten sam pomysł, ten sam target. Jak Coca-Cola i Pepsi. O ile Marvel poza wizualnymi fajerwerkami zaoferował poukładany, logiczny i czytelny scenariusz (nie musiał przedstawiać bohaterów, szczegółowo tłumaczyć ich czynów i motywów), o tyle DC mocno namieszał. Snyder chciał w jednym filmie nadgonić to, co Marvel zrobił przez lata w kilku produkcjach, i wyszedł z tego pozbawiony spójności groch z kapustą. Jedne wątki pourywane, inne niepotrzebne, totalny brak konsekwencji zachowań bohaterów, postacie wprowadzane na chybił trafił (np. Gal Gadot jako Wonder Woman pojawia się znikąd i angażuje się w nieswoją walkę bez sensownego wytłumaczenia), do tego geneza tytułowego konfliktu mocno naciągana (na dodatek clou programu czyli walka bohaterów trwa raptem kilka minut). To wszystko już na starcie dyskwalifikuje tę produkcję, a przynajmniej znacząco obniża jej ocenę. Bo reszta to drobiazgi. Efekty są przyzwoite, choć też daleko im do rozmachu walki Kapitana Ameryka z Iron Manem na berlińskim lotnisku. Aktorsko jest na remis, bo poza nijakim Supermanem i jego jeszcze bardziej nijaką dziewczyną mamy tu świetnego Bena Afflecka, który stworzył prawdziwie komiksowego bohatera (jest mroczny i zgorzkniały, zarazem brutalny i bardzo wyrazisty, to najlepszy Batman ever, a podejść było kilka – podobnie w Wojnie bohaterów mieliśmy najlepszego Spider-Mana), również i Jeremy Irons jako jego kamerdyner wypada równie przekonująco; dla równowagi główny antagonista Lex Luthor to wyjątkowo źle napisana rola, a Jesse Eisenberg przeszarżował i gra wręcz koszmarnie. Facet chce władać światem, a wygląda i zachowuje się jak chłopek roztropek, groteskowo i karykaturalnie. Nikogo nie nabierze, że jest groźny. Całości obrazu dopełniają nadęte dialogi i podobnie nadęta muzyka. Ja rozumiem, że w odróżnieniu od wesołych, przepełnionych żartami produkcji Marvela tutaj wszystko ma być śmiertelnie poważne, a jednolita, mroczna tonacja i duszny klimat filmu Snydera jest jego zaletą, nie wadą, ale w tej pompatyczności zapomniano o jednym ważnym aspekcie – komiks (a co za tym idzie jego ekranizacja też) ma dawać rozrywkę. Jeśli ktoś chciał filmu ambitnego – proszę bardzo, należało rozwinąć wątek relacji między dwoma najważniejszymi bohaterami amerykańskiego komiksu, wytłumaczyć ich znaczenie, uwiarygodnić przyczynę konfliktu Mrocznego Rycerza i Człowieka ze stali. Nic takiego tu nie ma (Superman pojawia się i znika, jego postać potraktowano po macoszemu, dostał dosłownie minutę na wyjaśnienie swoich rozterek), zaś sam posępny klimat nie wystarczy, gdy scenariusz leży na łopatkach i przypomina chaotyczny zlepek fragmentów różnych opowieści oraz zwiastun tego, co zobaczymy w kolejnych odsłonach uniwersum DC. Może wtedy ten świat zostanie jakoś uporządkowany, póki co – mimo pewnych plusów nie mogę wysoko ocenić omawianej produkcji. Szkoda, bo jej potencjał był znacznie większy.