OPETH Sorceress

Opeth Sorceress recenzjaOPETH
Sorceress
2016
altaltaltaltalt
Cytując Wikipedię, Opeth to założona w 1990 roku w Sztokholmie szwedzka grupa grająca metal progresywny połączony z death metalem, której liderem jest piszący muzykę i teksty Mikael Åkerfeldt, wokalista i gitarzysta zespołu. Ale to tylko część prawdy, bo Opeth z początku kariery i ten dzisiejszy to dwie zupełnie różne kapele. O szczegółach meandrów personalnych i stylistycznych pisałem szerzej recenzując album Pale Communion z 2014 roku. Po death metalu i growlingu już nie ma śladu (co mnie akurat odpowiada), niestety ostatnimi czasy zniknęła też zwartość i wyrazistość kompozycji, ich wielobarwność i przepych, a także metalowe inklinacje i potężne riffy. Krótko mówiąc zrobiło się trochę nijako, przy zachowaniu wirtuozerii technicznej i pewnej klasy muzyków, bo to jest logiczne po latach grania. Nowy album zapowiadano jako najbardziej metalowy od lat i próbę pogodzenia starego z nowym. Miał zadowolić zarówno fanów Morningrise, jak i tych zachwyconych Heritage. Miał…

Już utwór tytułowy na pierwszym z aż trzech (!) wydanych przed premierą singli wzbudzał spore wątpliwości. Niby ostry, ale bez błysku. Niby metalowy, ale ociężały, pozbawiony energii, z niefortunnymi zmianami tempa i bez dobrej melodii. Porażka. Lepsza melodia pojawiła się w dość podobnym The Wilde Flowers, zaś trzeci kawałek to ładna ballada Will O The Wisp z wokalem przypominającym Iana Andersona z Jethro Tull. I te nagrania otwierają album, nie licząc krótkiego intro Persephone – nie mylić z cudownym utworem Wishbone Ash ani z genialnym nagraniem Dead Can Dance. Zresztą jest tu więcej „zapożyczonych” tytułów, o czym jeszcze wspomnę. Ale nie tylko tytuły budzą konkretne skojarzenia, muzyka też. A Fleeting Glance pachnie Beatlesami, akustyczny The Seventh Sojourn (nie mylić z płytą Moody Blues) z brzdąkaniem na sitarze klimatem przywołuje Led Zeppelin z płyty numer 3, ale oba te nagrania są zwyczajnie nudne. Czad pojawia się w utworze Era (po minucie niepotrzebnego wstępu na pianinie), to jednak bardzo toporny melodycznie kawałek. Z kolei Strange Brew (nie mylić z przebojem Cream), najbardziej ambitne, trwające 9 minut dzieło anonsowane jako prawdziwe magnum opus wydawnictwa, sprawia wrażenie chaotycznego, niespójnego, którego poszczególne części nie pasują do siebie. Na tym tle lepiej wypada Chrysalis – mocne, soczyste i całkiem konkretne nagranie. Za mało tego tutaj. Album Sorceress to taki trochę groch z kapustą. Danie smaczne, ale nie do końca. Da się wysłuchać bez znużenia, ale nie ma się czym zachwycić. Podobnie jak na dwóch poprzednich krążkach z tą jednak różnicą, że tu pozornie jest wielobarwnie i kolorowo. Wyrazistości nadal brak, tylko wrażenie nieco lepsze. Oceny nie zmieniają dwa studyjne utwory z drugiego dysku wersji deluxe, chociaż taki Spring MCMLXXIV to bardzo ładna piosenka i z pewnością dodałaby uroku albumowi.

Czy Opeth zadowolił starych i nowych fanów? Nie mam pojęcia. Mnie nie przekonał, ale też nie oczekiwałem zbyt wiele. Miało być solidnie – i w zasadzie jest, lecz cała reszta bez zmian. Nie ma tu utworów, do których będę wracał, tak jak wciąż z przyjemnością odpalam To Bid You Farewell, Face Of Melinda, Windowpane, To Rid The Disease czy choćby Porcelain HeartBurden z tych nowszych rzeczy.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: