CREED Creed: Narodziny legendy

Creed Narodziny legendy recenzja StalloneCREED
Creed: Narodziny legendy
2015, USA
dramat, sportowy
reż. Ryan Coogler

To musiało się kiedyś zdarzyć. W czasach, gdy kinem rządzi kasa i co chwila kręci się spin-offy, remaki, rebooty, re-coś tam oraz kontynuacje klasycznych, dawno zamkniętych serii, musiał nadejść moment, że ktoś nawiąże do Rocky’ego – kultowych filmów, które wyniosły na piedestał Sylvestra Stallone. Ten „piedestał” dotyczy wyłącznie popularności, bo za swoją grę Sly regularnie otrzymywał Złote Maliny, wybrano go nawet najgorszym aktorem lat 80., a nawet XX wieku (w kolejnym stuleciu pałeczkę przejął Adam Sandler). To wszystko nie przeszkadza mu być jedną z kultowych i najbardziej rozpoznawalnych twarzy kina. Ot, taki paradoks dowodzący, jak bardzo mijają się gusty masowej publiki od tych Akademii Filmowej, krytyków i tzw. znawców. Do Oscara Stallone był nominowany tylko za dwa filmy – za Rocky’ego w 1976 roku (za aktorstwo i scenariusz) oraz za Creed: Narodziny legendy (najlepszy aktor drugoplanowy). To mówi wiele…

Rocky miał aż 6 odsłon. Każda kolejna słabsza i mniej potrzebna od poprzedniej. Stallone sam pisał scenariusz, reżyserował (z wyjątkiem I i V) i grał główną rolę filmowego boksera wszech czasów. Rocky to on. Na szczęście w najnowszej odsłonie 70-latek już się nie bije (co niestety robił dekadę temu w części nr 6), zostawił też innym scenariusz i reżyserię. Wszystko to wyszło z korzyścią dla filmu, chociaż Ryan Coogler też żadnym specem nie jest, ma raptem na koncie jeden niezbyt porywający obraz. Pomysł był prosty – Rocky Balboa trenuje swego następcę. Tak się składa, że młody Adonis (Michael B. Jordan) to nieślubny syn tragicznie zmarłego Apollo Creeda, przyjaciela Rocky’ego. Tylko dlatego ten porzuca swą spokojną egzystencję i godzi się uczyć chłopaka, by ten mógł stworzyć własną legendę. Dostrzega w nim potencjał, rozumie jego zawziętość i determinację, by pójść śladami ojca. Cała reszta fabuły to drobiazgi. Poza dobrze rozwiniętą relacją mistrz-uczeń znajdziemy tu oczywiście masę dość umiejętnie wplecionych odniesień do poprzednich odsłon bokserskiej sagi, a sam pomysł połączenia starego z nowym wypadł naprawdę nieźle. Tym bardziej, że można to rozumieć dwojako – jako połączenie starej serii z ewentualną nową (bo spodziewam się kolejnych części Creeda – polski tłumacz chyba myślał podobnie, bo nawet dodał własny podtytuł), jak i wyrozumiałość starego Rocky’ego dla nowego porządku świata i nowych technologii (znamienna scena, gdy słysząc o chmurze do przechowywania plików spogląda w niebo). Problem w tym, że wszyscy traktują film Cooglera jako zamknięcie opowieści o Rockym i siłą rzeczy zestawiają go z kultowym obrazem sprzed czterech dekad. Tego porównania Creed nie może wytrzymać.

Podczas seansu miałem mocno mieszane uczucia. Bo z jednej strony Creed: Narodziny legendy to nic nadzwyczajnego – zwykły, solidnie nakręcony film o boksie. Razi schematyzm historii, brakuje jej dramaturgii (jeśli w ogóle pojawiają się problemy, są natychmiast rozwiązywane), nie zachwycają postacie – rywal jest mało wyrazisty, a i motywy Creeda nie do końca przekonujące (Rocky kupował widza historią „od zera do bohatera”, boks był jego jedyną szansą, tymczasem wyedukowany Adonis ma inne opcje, nie musi walczyć o byt, po prostu chce się bić, bo robił to jego ojciec). Z drugiej strony obrazu broni postać i sama gra Stallone’a – wyważona, z wdziękiem i odpowiednim dystansem do samego siebie, i tutaj Złoty Glob dla aktora nie zaskakuje (podobnie jak oscarowa nominacja). Ale występ to jedno, a sam film drugie. Gdyby nie cała otoczka, nawiązanie do kultowej serii i związane z tym oczekiwania, nikt by o tym filmie nie mówił. Mieliśmy co najmniej kilka podobnych i nawet lepszych obrazów. Z bardziej przekonującą motywacją, ciekawszą fabułą i imponującym wykonaniem. Creed to taki Rocky naszych czasów – przyzwoite i tylko przyzwoite kino, z którego odpowiedni PR stara się zrobić coś wyjątkowego. To często działa, ludziom łatwo coś wmówić, żyjemy w czasach wszechobecnych reklam i wciskania kitu. Stąd moje mieszane uczucia. Z lat młodości mam sentyment do postaci Rocky’ego, rozumiem potrzebę nakręcenia Creeda, doceniam pomysł i nawet z przyjemnością obejrzałem, ale nie widzę w tym filmie niczego wielkiego. Wielki był Rocky – idealnie trafiał w tamte czasy i potrzeby widzów, miał wyrazistego bohatera, z którym łatwo się identyfikować, był dobrze zagrany i świetnie zrobiony (odpowiednia dramaturgia plus kapitalne sceny walk, a przypominam, że nie było wtedy komputerów – dzisiaj efekty specjalne to bułka z masłem, a i tu Creed nie wychodzi poza solidność, aczkolwiek w finale serwuje dobre jakościowo widowisko). Dlatego obraz Johna G. Avildsena z 1976 roku zmiótł konkurencję, a film Cooglera nie ma na to szans. Pozbawiony klimatu starych części pozostaje dobrym filmem o bokserze szukającym własnej drogi na szczyt. I tak proszę na to spojrzeć – to nie jest kolejny Rocky.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: