OSTATNIA RODZINA
2016, Polska
reż. Jan P. Matuszyński, scen. Robert Bolesto
wyst. Andrzej Seweryn, Dawid Ogrodnik, Aleksandra Konieczna
Skomentowanie kinowego debiutu Jana P. Matuszyńskiego to dla mnie ciężki orzech do zgryzienia. Film o rodzinie Beksińskich ma dla mnie wymiar osobisty, bowiem znałem dobrze Tomka i wydarzenia przedstawione na ekranie budzą wiele wspomnień i prowokują do pewnych refleksji. Bardzo dobrze, że taki obraz się ukazał. Może nie spowoduje masowej beksińskomanii, ale sporo osób (zwłaszcza młodych) w ogóle dowie się, że tacy ludzie istnieli, zainteresuje się ich dorobkiem, pozna twórczość. W końcu mówimy tu o absolutnie wybitnym malarzu oraz prezenterze radiowym, który dzielił się swoją pasją i przybliżał ludziom muzykę rockową w czasach, gdy nie było internetu, ściągania plików i generalnie wszystko było sto razy trudniejsze niż dzisiaj. Dla leniwej i wygodnickiej generacji, w czasach, gdy czytanie książek to zbędny wysiłek, film jest najlepszym rozwiązaniem.
O filmie jako takim obszernie wypowiedzą się dziesiątki znawców, autorytetów, także zwykłych ludzi. Jedni zapewne określą go arcydziełem, inni nie do końca zrozumieją zamysł twórców lub ponarzekają, że wykrzywia rzeczywistość, i każdy będzie miał swoje racje. Ja też trochę ponarzekam, lecz najpierw opiszę to, co mi się podobało. Po pierwsze aktorstwo. Kapitalnie odegrane główne role z naciskiem na kreację Andrzeja Seweryna, który po prostu jest Zdzisławem Beksińskim. Do Dawida Ogrodnika mam pewne uwagi, gdyż zagrał zbyt ekspresyjnie, często szarżując i niejako przerysowując postać Tomka. Może jednak tego właśnie wymagał scenariusz. W każdym razie gesty, głos, to wszystko udało się znakomicie. Wreszcie Aleksandra Konieczna, która jest takim cichym bohaterem filmu. Tak jak była cichą bohaterką w życiu obydwu ekscentrycznych mężczyzn. Usunęła się w cień ich geniuszu, lecz gdy jej zabrakło, wszystko się rozleciało. Po drugie scenografia, zdjęcia i realizacja filmu. Nie wiem, jak zrobiono sceny z budującym się Ursynowem w tle, ale wyszło znakomicie. Wnętrza – a spędziłem tam trochę czasu, oddane bardzo wiernie, do tego doskonale pasujący duszny, klaustrofobiczny klimat, a także świetnie dobrana muzyka. Tyle plusów. Teraz minusy i osobiste refleksje…
Największy problem to scenariusz Roberta Bolesto, to jest punkt wyjścia dla nadekspresji Ogrodnika i zadania sobie podstawowego pytania – po co jest ten film? Założę przez chwilę, że nie dla kasy, że zrobiono go w innym celu, że chciano przybliżyć dwie wielkie postacie polskiej kultury. Czy to się udało? Moim zdaniem nie. Twórcy błędnie zakładają, że każdy widz zna historię Beksińskich, nie wyjaśniają relacji pomiędzy postaciami, przedstawiają wybiórcze scenki z ich codziennego życia, lecz kto nie czytał książki Beksińscy Portret podwójny Grzebałkowskiej, nie zrozumie zawiłości stosunków panujących w tej specyficznej rodzinie. To minus filmu. Matuszyński serwuje takie swoiste kalendarium życia rodziny Beksińskich, ale bardzo spłaszczone i zbudowane wokół problemów z Tomkiem, którego przedstawiono jako rozpuszczonego i bezczelnego furiata, który opieprza matkę za byle co, poniża ojca, rzuca butelkami o ścianę, rozwala telewizor czy demoluje kuchnię rodziców w odwecie za to, że matka bez pytania posprzątała jego mieszkanie. Nie chce być niańczony, ale zarazem wciąż przychodzi na mamine obiadki i po życiowe porady. Scena, gdy matka wiatrakiem chłodzi ziemniaki, by Tomuś się nie poparzył i nie narzekał, że za gorące, jest wielce wymowna. Podobnie jak rzucone mimochodem stwierdzenie ojca „nadciąga Tomek”. Tomek to kataklizm, cierpiący na ADHD niedojrzały młody człowiek, którego życie przerasta i chce je jak najszybciej zakończyć. To ja napiszę tak: stworzenie dobrego, wiarygodnego i uczciwego obrazu tej postaci przerosło możliwości twórców. Ja wiem, że to film fabularny, a nie dokument, i rządzi się swoimi prawami, reżyser może przedstawiać własną wizję i dowolnie interpretować fakty, ale Ostatnia rodzina rości sobie prawo do bycia filmem biograficznym, tak jest promowana, zawiera sceny imitujące prawdziwe taśmy z datami, nawet fragment oryginalnego programu RTL7 Wywiad z Wampirem z prawdziwym Tomkiem, na którego cyfrowo nałożono twarz Ogrodnika. Film ma znacznie większą nośność niż książka więc powinien być bardziej rzetelny, bo utrwala w świadomości widza obraz danej postaci i ten obraz zostanie na długo przyjęty jako jedyna prawda. Dlatego popełniono tu poważny nietakt.
Uważam, że nie ma jednej prawdy o Beksińskich. To były bardzo złożone postacie i myli się ten, kto uważa, że ma monopol na prawdę. Myli się Wiesław Weiss, autor właśnie wydanej książki Tomek Beksiński. Portret prawdziwy myśląc, że on jeden wie, jaki był Tomek; twierdząc, że „Tomek nie wyrzucał telewizorów przez okno, nie rozwalał szafek kuchennych, nie rozbijał butelek o ściany, nie bił nikogo pejczem i sam nie był przez nikogo bity pejczem.” Pan Weiss wykonał kawał świetnej roboty kompletując swój materiał, ale nie był z Tomkiem 24 godziny na dobę, nie znał go aż tak dobrze, nie był najbliższym przyjacielem ani powiernikiem wszystkich tajemnic. Jeśli Tomek używał pejcza, to robił to w chwilach intymnych i nie zapraszał nikogo na seans. Podobnie jeśli chodzi o rozwalanie przedmiotów. Tomek był wybuchowy i wprawdzie nie wiem, czy rozbił telewizor, ale sam mi kiedyś pokazywał ślad na podłodze po rozbitej Finezji (dla niewtajemniczonych: to popularny wtedy magnetofon, a magnetofon to urządzenie odtwarzające muzykę z kaset, kaseta to odpowiednik dzisiejszego pliku). Problem z filmem Ostatnia rodzina i przedstawieniem młodego Beksińskiego jest inny – on koncentruje się tylko na takich zachowaniach Tomka. Za mało tu drugiej strony, ukazującej wrażliwego, ciepłego człowieka, jego pasje i zainteresowania, jego radość z tworzenia audycji i znaczenie tych kultowych programów w tamtym czasie, jego muzycznego romantyzmu (lansował new romantic, był znanym „romantykiem muzyki rockowej”, a jego działalność w radiu została tu zepchnięta na margines), nie ma wątku bycia felietonistą, ogromu pracy wkładanej w tłumaczenia (choćby Monty Pythona, nie tylko Bondów), głębokiej fascynacji horrorami, wampiryzmem, itd. (notabene tu pozwolę sobie na krótką ciekawostkę – gdy się żeniłem w 1994 roku, Tomek przyszedł w czarnej pelerynie, miał wampirze zęby i przy składaniu życzeń lekko ugryzł żonę w szyję – taki był Tomek). Wtedy film byłby uczciwy. Tylko kto chciałby oglądać tak głęboką analizę? I tu dochodzimy do sedna problemu. Film prześlizguje się po ważnych tematach, nic nie wyjaśnia, bo jest skonstruowany pod masowego widza XXI wieku.
Scenariusz napisany przez samo życie nie obroniłby się, nawet przy tak pokręconej rodzinie jak Beksińscy, w pogoni za sensacyjnością trzeba go ubarwić, pokazać fragmenty dynamiczne, a te inne pominąć. To wykrzywia obraz, ale nie pozwala widzowi usnąć. To Tomek swoimi wybrykami i myśleniem o śmierci napędza fabułę, bez tego nie byłoby co nakręcić. Zdzisława i jego pracy jest tu za mało. To wielki malarz, ale z filmu to nie wynika, bo co tu pokazywać? Nie wyjaśniono, dlaczego idąc do Tomka w feralną noc nie zabrał kluczy (może by go odratował?), a następnego dnia rano idzie już z kluczami i znajduje syna martwego. Nawet dramatyczna scena zabójstwa Beksińskiego nie została należycie wygrana, pokazano ją po łebkach, nie wyjaśniono motywu zbrodni. Krótko mówiąc – za dużo tu niedopowiedzeń, za dużo pominięć, za dużo znaków zapytania dla postronnego widza. To nie jest zły film, ale mógł, a nawet powinien (zważywszy na szumne zapowiedzi, mnogość dostępnego materiału i głośno wyrażane ambicje twórców) być znacznie lepszy. Może panowie Bolesto i Matuszyński nie zrozumieli tej rodziny? Albo błędnie założyli, że nic nie trzeba tłumaczyć, że złożona z wycinków opowieść o życiu rodziny w cieniu śmierci jest wystarczająco przerażająca, by widz został wbity w fotel i nie zadawał pytań. No cóż… przeliczyli się. Ostatnią rodzinę należy zobaczyć, ale warto wcześniej przeczytać książkę Grzebałkowskiej. Dopiero wtedy można należycie odebrać film Matuszyńskiego. Film niezły i tylko niezły.