IGGY POP Post Pop Depression

­­Iggy Post Pop Depression recenzjaIGGY POP
Post Pop Depression
2016

Zawsze uważałem, że szum wokół Iggy’ego Popa jest mocno przesadzony. Owszem, lubiłem niektóre kawałki i doceniam jego zasługi dla rozwoju punk rocka, ale daleko mi było do nabożnego traktowania wszystkiego, czego się dotknął. Wiem, że tymi słowami trochę sobie nagrabiłem, jednak nie ma powodu, by to ukrywać. Zwłaszcza, że facet ostatnio trochę się pogubił. Nagrał album jazzujący, potem francuskie covery, wreszcie reaktywował The Stooges i wyznał, że jest gotowy umierać (odsyłam do recenzji albumu Ready To Die). Owszem, wolno mu, zapracował sobie na to, by robić co chce, lecz pewna spójność artystyczna by nie zaszkodziła. Kiedy więc ogłosił kolejne wydawnictwo, sięgnąłem po nie z przyzwyczajenia i raczej bez entuzjazmu. A tu czekała mnie miła niespodzianka.
Już sam tytuł wiele obiecuje – czyżby rockowy weteran cierpiał na depresję po graniu popowych piosenek? Nawet jeśli to pewna nadinterpretacja, tym albumem artysta w wielkim stylu powraca do rocka zakorzenionego w latach siedemdziesiątych. I bardzo dobrze, bo to wtedy powstały jego najlepsze płyty The IdiotLust For Life, w których tworzeniu wielki udział miał David Bowie. Do Post Pop Depression ręki nie przyłożył, ale jego duch jest tu wyraźnie obecny. Tym, który fizycznie stoi za wielkością tej muzyki, jest Josh Homme, lider stonerowej kapeli Queens Of The Stone Age. Gdy dostał SMS od Popa z propozycją współpracy, zareagował natychmiast. Zabrał dwóch kumpli (klawisze i perkusja), wyprodukował album i zagrał na nim większość partii instrumentalnych. Brudne, trochę przesterowane gitary (jakie pamiętamy jeszcze z czasów Kyuss) to jego zasługa, podobnie dudniący bas, który dominuje w kilku kawałkach. Panowie zamknęli się we własnym studio, nagrali muzykę za własne pieniądze, bez nacisku wytwórni płytowej i zbędnego szumu medialnego. Może dlatego wyszło tak dobrze?
Dobry jest w zasadzie każdy z 9 kawałków. Niektóre mniej, inne bardziej, lecz zachowano wspólny klimat nagrań. Nieco duszny i posępny, ale taki właśnie ma być Iggy. Nisko zestrojona gitara, garażowe aranżacje, grająca w spokojnym tempie sekcja rytmiczna i zniszczony, zblazowany głos starego rockmana. Brak tu metalowego czy punkowego czadu, ale nie brak rockowej jakości. Już na starcie hipnotyzujący Break Into Your Heart uwodzi ciekawą melodią, z kolei singlowa Gardenia to murowany hicior. Może nie na dzisiejsze czasy, bo ludzie ogłuchli od sampli, loopów, bitów i nie doceniają prawdziwego grania z klasą, ale to materiał na przebój, jakiego nie powstydziłby się Bowie trzy dekady temu. Jeszcze lepiej prezentuje się Sunday z galopującą rytmiką, żeńskim chórkiem i… kwartetem smyczkowym w finale. Radiowy potencjał przejawia funkujący Chocolate Drops, z kolei zupełnie inny charakter ma zimny American Valhalla zbudowany na mocnej linii basu czy akustyczno-bluesujący Vulture z odjechanym zakończeniem. Wreszcie zamykający i niejako podsumowujący płytę transowy Paraguay, którego piękna melodia przechodzi w coraz bardziej agresywne melorecytacje Iggy’ego z chórami i gitarowymi odjazdami Josha w tle. Mocny finał. Po tym kawałku pozostaje tylko jedno – ponownie nacisnąć start.
Po latach ciszy i nieudanych eksperymentów z jazzem i francuskim popem Iggy Pop powrócił z muzycznego niebytu. W wieku 69 lat niczym młodzieniaszek nagrał jeden ze swych najlepszych krążków. Album na miarę swej legendy. Płytę świeżą i współczesną. Z muzyką żywcem przeniesioną z lat 70. w aranżacjach z XXI wieku. Połączył stare z nowym. Iggy bardzo potrzebował takiego albumu. Oby to nie było jego dzieło pożegnalne.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: