WOLFMOTHER
Victorious
2016





Australijskie leniuszki dodały gazu. Wydawali płyty co 4-5 lat, a teraz podpisali umowę z Universalem i oto mamy nowy krążek zaledwie dwa lata po niezbyt udanym New Crown. Trochę krótkawy, bo Victorious przynosi zaledwie 35 minut muzyki, co mocno odstaje od dzisiejszych standardów, ale przecież lepsza jest wypowiedź krótka i treściwa niż niekończący się pusty słowotok. Czy więc wraz ze zmianą tempa pracy poprawił się jej efekt? Czy przedwcześnie kreowani na następców AC/DC muzycy wzięli do serca krytykę i wyszli z tej próby zwycięsko, jak sugeruje tytuł krążka? W zasadzie tak. Swojego debiutu chłopaki nie prześcigną, ale poszli w dobrą stronę. Zaproponowali 10 energetycznych kawałków (właściwie 9, bo akustyczny Pretty Peggy odstaje od reszty i pasuje raczej do brzdąkania Mumford & Sons, a nie kapeli stricte rockowej), z których większość może się podobać. Ot choćby otwierający zestaw The Love That You Give, promująca wydawnictwo i nawiązująca do Zeppelinów kompozycja tytułowa czy nieco stadionowy Baroness mają nie tylko siłę i moc, ale też dobre melodie, co przecież ma wielkie znaczenie. Jest przy tym sporo pozytywnego czadu i kapitalnych riffów (przy tym z Eye Of The Beholder buty spadają z nóg). I nawet jeśli nie wszystkie numery porywają, niektóre niebezpiecznie skręcają w kierunku popu i bylejakości, pozytywów jest więcej i to na nich warto się skupić.
Poprawiono brzmienie, to kolejny plus. Dźwięk już nie pływa jak na poprzedniku, jest mięsisty, konkretny, i chociaż wciąż oparty na garażowym brzmieniu przesterowanych gitar, dobrze słychać perkusję i bas. To zasługa zatrudnienia profesjonalnego producenta Brendana O’Brien’a, znanego ze współpracy z AC/DC, Pearl Jam czy Red Hot Chili Peppers. Poprzednią płytę panowie robili sami, i to niestety było słychać. Wokalista Andrew Stockdale, który jest tu główną postacią i prawdziwą wizytówką Wolfmother (on jeden został z oryginalnego składu i rządzi niepodzielnie dobierając sobie innych muzyków wedle własnego uznania), poszedł po rozum do głowy i to się opłaciło.
Sam jestem ciekaw, co będzie dalej. Kapela, która nie udźwignęła sławy po świetnym debiucie (chodzi o dwa pierwsze krążki, zwłaszcza drugi) i utraciła swą uprzywilejowaną pozycję, wydaje się nabierać nowych sił. Problem w tym, że konkurencja nie śpi. Przez ostatnią dekadę przybyło wiele zespołów wskrzeszających rock lat 70./80. i niektórzy robią to naprawdę znakomicie. By im stawić czoła, Wolfmother musi nagrywać częściej i znacznie lepsze płyty niż Victorious. Na razie chłopaki z Sydney zrobili tylko pierwszy krok w dobrą stronę.