Nieszczęścia chodzą parami – to stare ale jakże prawdziwe powiedzenie. Real Madryt zaczął sezon bez błysku, lecz dopóki wygrywał, nikt zdawał się nie zauważać mizernej, pełnej przestojów gry. Przy takiej postawie problemy musiały nadejść. Jeszcze ze Sportingiem udało się wygrać rzutem na taśmę, potem był spacerek z Espanyolem, lecz prawdę o drużynie Zidane’a mieliśmy poznać w trzech kolejnych potyczkach z trudniejszymi rywalami, którzy grają szybki, ofensywny futbol. Ta prawda wyszła na jaw i niestety jest okrutna. Najpierw była strata punktów u siebie z Villarrealem po kolejnym bezbarwnym spotkaniu bez zaangażowania i walki. Następnie madrytczycy wybrali się na Wyspy Kanaryjskie, by zmazać plamę na honorze w meczu z Las Palmas. Zapomnieli jednak, że nie jadą tam wypoczywać i znów zgubili punkty. Remis 2-2 jest jak porażka, bo jeśli traci się punkty z rywalami niewalczącymi o mistrzostwo, to co będzie z tymi silniejszymi?
Trzeba uczciwie napisać, że w porównaniu do poprzednich tegorocznych występów Królewscy wykazywali dziś sporą aktywność i o brak zaangażowania tym razem trudno ich oskarżać. Polegli taktycznie dwukrotnie wychodząc na prowadzenie i dwukrotnie je frajersko tracąc. Gospodarze byli znacznie lepsi technicznie (to z bólem powtarzam przy niemal każdym rywalu) i lepiej zawiązywali akcje czy wychodzili spod pressingu, jednak to madrytczycy stwarzali więcej okazji bramkowych. Szału nie było, ale już przed przerwą powinny były paść co najmniej 3 gole. Patelni wystawionej przez Moratę nie wykorzystał Ronaldo, który potknął się o własne nogi, potem Asensio wyprowadzał kontrę i zamiast dograć do nieobstawionego Portugalczyka wybrał inne rozwiązanie (chociaż w obecnej formie CR7 i tak by nie trafił), wreszcie Kroos w podobnej sytuacji podał piłkę bramkarzowi (bo trudno lekkie uderzenie w środek bramki uznać za strzał). To były złe wybory lecz przynajmniej coś się działo, uderzał jeszcze bardzo aktywny Morata i mało aktywny Bale. Efekt nadszedł z niespodziewanej strony – Nacho przeprowadził genialny rajd zakończony mocnym uderzeniem, a odbitą piłkę do pustej bramki wbił Asensio. Gdy napastnicy zawodzą, za rozgrywanie bierze się rezerwowy obrońca. Nawet nie trzeba komentować.
Co robi Barcelona po uzyskaniu prowadzenia? Strzela drugą bramkę. Co robi Real po uzyskaniu prowadzenia? Cofa się i oddaje inicjatywę. Jak to się kończy? Ano tak, że po chwili było 1-1. Tana miał dużo miejsca (obrońcy zaspali?), uderzył nieźle. Navas raczej by to wyjął, Casilla jak zawsze daleko wysunięty przed bramkę nie zdążył z interwencją. Hiszpan broni to co musi, i nic więcej. Potem mieliśmy szachy, a po przerwie tempo nieco siadło. Znów Real kreował więcej, ale jakoś mało konkretnie. Tak po swojemu – dużo dymu, mało ognia. Niby dużo strzałów (kilkanaście celnych!), jednak wszystkie w środek lub proste do obrony. Nieco wcześniej Barcelona na boisku w Gijón pokazała, jak się punktuje rywala. Niemal każdy celny strzał kończył się golem – 2 do przerwy i pełna kontrola, a 3 następne po 80 minucie i skończyło się kolejną manitą. Blancos zaś trafili po raz drugi – zaraz po wejściu na boisko Benzema dobił odbity strzał Ronaldo i w 67 minucie było 2-1. Co jednak robi Real po uzyskaniu prowadzenia? Cofa się i oddaje inicjatywę. Trudno uwierzyć, ale piłkarze Zidane’a chcieli dociągnąć ten marny wynik i nie sprawiali wrażenia, że chcą dalej strzelać. Zimny prysznic przyszedł w 85 minucie gdy Araujo wyrównał w dziwnych okolicznościach. Minimalizm się zemścił. W ostatnich minutach nagle madrytczykom zaczęło zależeć. Grali szybciej i potrafili zagrozić bramce Varasa. Czyli jak się chce, to można – a jak się nie chce, to się nie wygrywa. Nic z tego nie wyszło, bo kapitalną okazję zmarnował Benzema, a tuż przed końcem Isco. Obie te sytucje to powinny być gole. Przy prawdziwych napastnikach oczywiście.
Podsumowanie jest proste: było lepiej, ale nadal kiepsko. Real próbował lecz wciąż tej drużynie brakuje kreatywności, szybkości, schematów, zagrań na jeden kontakt. Tego się nie da poprawić od ręki, ale przecież oni od dawna trenują razem, powinni wyćwiczyć taką grę. Potrzebna jest też inna mentalność – czytaj: taktyka. Tu Zidane się nie sprawda. Ofensywna drużyna nie może się cofać prowadząc jedną bramką, musi strzelać drugą i trzecią. Musi chcieć to robić. Real natomiast wciąż chce wygrywać minimalnym nakładem sił, a tak się nie da. Przewaga nad Barceloną stopniała do 1 punktu, a przed Królewskimi mecze z silnymi rywalami. Nie wygląda to dobrze.
Osobny akapit należy się wydarzeniu z 72 minuty. Zidane zdjął Ronaldo i wpuścił Lucasa. Zrobił dobrze, bo Portugalczyk znów był najsłabszy na boisku, ale oczywiście bardzo niezadowolony CR7 złorzeczył pod nosem. Mam nadzieję, że nadmierna ambicja Crisa nie popsuje atmosfery w szatni, bo to dopiero początek zmagań i Real potrzebuje BBC w lepszej formie. Panowie prywatnie nie są przyjaciółmi, nie bardzo potrafią ze sobą grać, nie widać chemii na boisku, i ostatnią potrzebną rzeczą jest strojenie fochów. Nie ma świętych krów (choć w to akurat nie wierzę), BBC są bez formy i muszą rozumieć rotacje, nawet Ronaldo, który gra fatalnie w każdym jednym aspekcie piłkarskiego abecadła. Real potrzebuje go w najlepszej dyspozycji. Liga nie jest przegrana, ale trzeba zacząć punktować i wykorzystywać swoje sytuacje. A już we wtorek mecz najtrudniejszy z możliwych – z rozpędzoną Borussią w Dortmundzie. Niemcy strzelili 20 bramek w ostatnich 4 spotkaniach, Real – 7. Królewscy przegrali tu ostatnie 3 mecze, w tym jeden bardzo dotkliwie, gdy Lewandowski strzelił 4 gole. To bedzie prawdziwy test Zidane’a. Trzeci na przestrzeni 7 dni. Dwa poprzednie Francuz oblał.
Minus meczu: Cristiano Ronaldo