MARILLION FEAR

Marillion FEAR recenzja Hogarth 2016MARILLION
FEAR
2016

Nie sposób opisywać żadnego albumu Marillion nie odnosząc się krótko do historii zespołu. Tej pradawnej, gdy z wokalistą Fishem na początku lat 80. wskrzesili umierający powoli rock progresywny, i tej nowszej, gdy Fisha zastąpił Steve Hogarth, a muzyka zespołu uległa znacznej zmianie. Może nie tak od razu, ale z czasem jest to bardzo zauważalne. Szerzej pisałem o tym recenzując poprzedni krążek kapeli Sounds That Can’t Be Made z 2012 roku. Wiele z tego mógłbym powtórzyć dzisiaj po wysłuchaniu nowej muzyki zespołu. Czy aby na pewno nowej? Ano właśnie – tu leży pies pogrzebany.
FEAR (celowo pisane wielką literą, bo rozwinięcie brzmi Fuck Everyone And Run) to już osiemnasty studyjny album Marillion – całkiem nieźle jak na ponad 35 lat działalności. Płyta ukaże się 23 września. „Tytuł odnosi się do dwóch podstawowych źródeł działań człowieka: miłości i strachu. Wszystkie dobre rzeczy pochodzą z miłości”, twierdzi wokalista, i oczywiście uznaje płytę za najlepszą z dotychczasowych. „Nie wiemy ile jeszcze albumów zrobimy, albo jak długo będziemy żyli, dlatego wszystko co robimy, musi być najlepsze z możliwych.” Jakżeby inaczej. O ile w pełni rozumiem taką postawę, bo muzyk musi wierzyć w to co robi, o tyle ja mam z nią ten sam kłopot, co z poprzednią cztery lata temu. Tak naprawdę od samego początku mam problem z akceptacją samego Hogartha i kierunku, w którym poprowadził kapelę. Klimatyczne, ale rozmemłane granie, płaczliwe wokalizy, rozciągnięte na siłę motywy, kawałki oparte na jednym patencie, bardzo do siebie podobne i nierozpoznawalne. Tak było na wielu płytach pod wodzą nowego wokalisty i nie inaczej jest teraz. Jak ktoś to lubi, będzie zachwycony, bo FEAR przynosi sporo ładnej, nawet bardzo ładnej muzyki. Nienawidzę tego słowa, ale tu pasuje idealnie. Dwa 7-minutowe utwory i trzy rozbudowane, wieloczęściowe suity, niemal 70 minut muzyki, która idealnie sprawdzi się jako tło do kameralnej imprezy czy spotkania w gronie przyjaciół. Czy poza tym jest w stanie kogoś porwać? Ze mną się nie udało.
Brak wyrazistości – to pierwsze, co mi przychodzi na myśl. Niby nic nowego, ale jakże bardzo to przeszkadza, bo przecież do dzisiaj wspominam Chelsea Monday, Forgotten Sons, Incubus i inne rockowe klasyki z czasów Fisha, a hicior na miarę Kayleigh rzadko się trafia kapelom progresywnym. Na FEAR hitów nie ma, i to nie szkodzi. Niestety nie ma też utworów godnych zapamiętania, bo wszystko jest zagrane na jedną płaczliwo-tęskno-sentymentalną modłę. Trudno to zdzierżyć przez 70 minut. Jeśli już zdarzą się kawałki, które człowieka wciągają, to zaraz są przerywane, bo akurat były fragmentem większej całości. Szlag mnie trafia, gdy pięknie się rozwijająca solówka gitarowa kapitalnego El Dorado II: The Gold nie wybrzmiewa do końca. To samo jest z The New Kings II: Russia’s Locked Doors, i w kilku innych momentach. Szkoda. Pozostaje frajda z 7-minutowych utworów nie wyrwanych z kontekstu, ale takie są tylko dwa. Za to oba świetne: zarówno rozkołysany w finale Living In Fear czy bardziej kameralny White Paper z ciekawą refleksją na temat akceptacji procesu starzenia, to moje ulubione fragmenty albumu. Albumu, który jest nieco za długi, chwilami nuży swą monotonią, lecz zarazem jest niewymownie piękny i klimatyczny. Ot taki paradoks. Monotonia nie wynika z jednej melodii, bo motywy w suitach się często (zbyt często) zmieniają, tylko z jednego pomysłu na muzykę. Nie najlepszym zabiegiem było umieszczenie obok siebie trzech kolosów zamiast np. tylko jednego i dołożenia jeszcze dwóch, trzech konkretnych kawałków. Mimo to jest to jedna z lepszych płyt Marillion w erze Hogartha. Jak to brzmi na żywo będzie okazja sprawdzić w Łodzi, gdzie 7, 8 i 9 kwietnia 2017 roku w ramach Marillion Weekend zespół zagra trzy koncerty. Warto tam być. Zapowiada się interesujące widowisko, bo do wszystkich kompozycji nakręcono minifilmy, które będą asystować poszczególnym utworom podczas wykonywania ich na żywo.
Na koniec warto podkreślić, że dla fanów przygotowano bardzo atrakcyjną wersję albumu oraz tzw. Ultimate Box Set. Specjalna edycja w sztywnym etui (tzw. slipcase) zawierać będzie 180-stronicową książkę z obszernymi ilustracjami i tekstami utworów, Box zaś dodatkowo płytę winylową, koszulkę, kostki gitarowe, broszurę z pisanymi ręcznie „ściągawkami” dla każdej piosenki, CD z wersjami demo utworów oraz Blu-Ray z filmami w jakości HD oraz miksami 5.1 (96k DTSMasterHD) wszystkich utworów.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: