SPIRITUAL BEGGARS
Sunrise To Sundown
2016
Łaska pańska na pstrym koniu jeździ – to powiedzenie jest powszechnie znane. Jak to się ma do recenzji albumu metalowej kapeli Spiritual Beggars? Ano tak, że istnieją pewni wykonawcy, którzy nagrywają gnioty i sprzedają je z wielkim sukcesem, oraz tacy, którzy popularności nie zyskają nawet wydając znakomite muzycznie płyty. Cóż, takie życie, i właśnie Szwedzi są tu świetnym przykładem. Ilu z Czytelników nawet nie słyszało o tej formacji? A przecież istnieją od 24 lat, zaś Sunrise To Sundown to już ich dziewiąty krążek. Nie wszystkie były dobre, o czym szerzej pisałem recenzując Earth Blues sprzed trzech lat. Tam panowie dali prawdziwy popis, jak współcześnie należy grać hard rock zakorzeniony w latach siedemdziesiątych. Teraz idą krok dalej, lecz już nie w kierunku bluesa, tylko głębokiej purpury…
Tak, tak, na Sunrise To Sundown znajdziemy całą masę zapożyczeń. Kłania się klasyczny Deep Purple oraz późniejsze meandry tej formacji. Z jednej strony to źle, bo nawet najlepiej wykonana kopia zawsze jest tylko kopią. Z drugiej jednak dobrze, bo nie ma tu bezpośrednich nawiązań do poszczególnych kawałków (no, może trochę…), lecz raczej do klimatu tamtych nagrań, a to już można wybaczyć. W końcu w hard rocku nie pozostało wiele do odkrycia. Liczy się melodia, dobre riffy i znośny wokal, a to wszystko nowy krążek Szwedów zapewnia z nawiązką. Szef zespołu Michael Amott wymiata na gitarze, Apollo Papathanasio śpiewa niczym Coverdale czy nieodżałowany Dio, zaś klawiszowiec Per Wiberg wyrasta na centralną postać albumu. Kawałki są przebojowe, nie tylko singlowy Diamond Under Pressure (nieodparcie przywołujący wspomnienie Woman From Tokyo Deep Purple), także ostry jak brzytwa numer tytułowy, no i przede wszystkim kapitalny Hard Road. Z kolei Lonely Freedom wciąga stonerową stylistyką i organowym tłem, w I Turn To Stone słyszymy psychodeliczne odjazdy, zaś No Man’s Land zaskakuje załamaniem rytmu i zwolnieniem tempa w środku utworu, tuż przed porywającą solówką na gitarze. Mogę dalej wymieniać, ale po co? Cała płyta jest dobra, aczkolwiek to pozycja raczej dla fanów starej szkoły ciężkiego rocka. Nie zawiera żadnego killera, kompozycji wyraźnie wyrastającej ponad inne i nie zapisze się w historii, bo klasykami są te krążki, na których twórcy Sunrise To Sundown się wzorowali, lecz to nie przeszkadza wystawić jej wysokich not. U mnie mocne 3, takie 3 plus, bo mimo wszystko jest ciut gorzej (bardziej monotonnie) niż na czterogwiazdkowym Earth Blues, ale to wciąż świetne granie i fajnie się tego słucha. Założę się jednak, że album przejdzie bez echa. Dlaczego? Bo łaska pańska na pstrym koniu jeździ…