DREAM THEATER
The Astonishing
2016
Długie recenzje nie mają sensu. Mało komu chce się to czytać w dzisiejszym zaganianym świecie. Ale jak pisać krótko, gdy jeden z ważniejszych zespołów rockowych ostatnich lat nagrywa swoje najambitniejsze w zamyśle dzieło? Tak właśnie definiowany jest album The Astonishing, i to nawet przez samych muzyków. Zresztą twórczość Amerykanów bazująca na rozbudowanych progmetalowych kompozycjach nigdy nie była zbyt łatwa w odbiorze. Skoro jednak panowie odważyli się tak nazwać ten krążek (astonishing – zdumiewający, niesłychany, zaskakujący, zadziwiający), musieli być bardzo pewni wyjątkowości swego projektu. I nie da się ukryć – jest wyjątkowy. Aż 130 minut muzyki, 34 utwory (!), na ogół krótkie, cała masa przerywników – tego nie było na płytach Dreamów. Niestety sprawdziły się wszystkie obawy, jakie miałem wobec tego wydawnictwa po usłyszeniu informacji, że Dream Theater szykuje rock operę. To nie mogło się udać, chociaż warto docenić próbę zmiany konwencji, bo kapela ostatnimi czasy zaczęła zjadać własny ogon. Pisałem o tym szerzej komentując poprzednie dzieło zespołu sprzed trzech lat. Cóż – zjada go dalej…
The Astonishing to wcale nie pierwszy album koncepcyjny w historii nowojorczyków, ale pierwszy tak długi. Opowieść o futurystycznym świecie, w którym muzykę tworzą maszyny, co nie podoba się garstce rebeliantów pragnących zmienić tę rzeczywistość. Historia jak historia, ani lepsza, ani gorsza od innych podobnych, nie potrafię tego ocenić. Zresztą tekstów szczegółowo nie analizowałem więc skupię się na samej muzyce. O wirtuozerii członków zespołu nie ma co pisać, bo to banał. Chłopki wywijają jak zawsze, produkcja jest na wysokim poziomie, wszystko brzmi jak należy. Co jest więc nie tak? Kompozycje. Napisać, że są mało wyraziste, to jak nic nie napisać.
Dwupłytowe, spójne muzycznie i tekstowo albumy z różnym skutkiem próbowało tworzyć wielu gigantów rocka. W zasadzie naprawdę wielki sukces odniósł tylko Pink Floyd swoją Ścianą z 1979 roku oferując dzieło wyjątkowo zróżnicowane i naprawdę wielkie. Dream Theater to nie Pink Floyd i grając na jedną modłę przez ponad dwie godziny zwyczajnie nudzi słuchacza. Nie chodzi nawet o to, że są inne czasy, że tak się nie gra, że zmieniły się potrzeby odbiorców i trudno skupić ich uwagę przez tak długi czas. Raczej o to, że trzeba im coś konkretnego zaoferować. Na The Astonishing nie ma konkretów. Jest blado i kompletnie nijako. Tak bezbarwnie, że trudno to zdzierżyć do samego końca. Jak oni to chcą w całości grać na koncertach? Żadnego wyrazistego kawałka, który zostaje w pamięci. The Wall Floydów miał takich kilka. Na dodatek panowie totalnie złagodzili brzmienie, metalu tu tyle co kot napłakał (jak na Dream Theater oczywiście), dominują bezbarwne łzawe ballady do kotleta z wszechobecnym i denerwującym nadmiarem fortepianu, gitara Petrucciego jest gdzieś schowana, za to mamy mnóstwo orkiestrowych wstawek i chóru. Dobrze, że chociaż śpiew Jamesa w miarę znośny. Nie przepadam za facetem i stanowczo go tu za dużo, lecz na szczęście rzadko wchodzi w górne rejestry, które nie są mocną stroną wokalisty.
Co mogę jeszcze dodać, bo miało być krótko… Chyba niewiele. Na pewno zwraca uwagę rozmach całego przedsięwzięcia (album promuje specjalna strona internetowa, ma być też gra komputerowa oparta na tej historii), ale co z tego, skoro muzycznie nie ma do czego wracać? Owszem, na The Astonishing są też fajne momenty (druga część i solówka w A New Beginning, chwilami Moment Of Betrayal i Three Days), ale to tylko momenty i trzeba ich ze świecą szukać. Za mało, by uratować pretensjonalną całość. Absolutny przerost formy nad treścią. Tak czy owak dla mnie to wielkie rozczarowanie i nie sięgnę już więcej po ten album. Doceniam chęć zmiany, próbę stworzenia czegoś nowego, lecz to zupełnie nie ten kierunek.