KILLING JOKE
Pylon
2015
Niektóre ważne premiery płytowe gdzieś mi umykają, albo nie bardzo mam ochotę o nich pisać nie mogąc odnaleźć weny, czekając aż muzyka dotrze głębiej, przekona. Tak miałem z Pylon. Robiłem kilka podejść do tematu i… odstawiałem na potem. Zanim bowiem na dobre sięgnąłem po nowy krążek Killing Joke, naczytałem się wielu pochlebnych, entuzjastycznych wręcz recenzji. Zwykle tego unikam, by się nie sugerować, ale album mnie nie ruszył i chciałem sprawdzić, czy nie jestem w tej opinii odosobniony. Chyba jednak jestem… A może po prostu piszą tylko ci, którzy słuchają brytyjskich weteranów na kolanach i każde ich wydawnictwo jest dla nich wielkie? Nieważne. Czas zrobił swoje. Ja też po kilku próbach przekonałem się do nowej muzyki grupy, ale najpierw sięgnąłem po starsze płyty i zrozumiałem, że po prostu oni tak grają. Że ich apokaliptyczny postpunk opiera się na ścianie dźwięku i nieustannym atakowaniu transowym rytmem, że nie może być mowy o wyrazistości nagrań, a to jest mój główny zarzut do omawianego krążka. Jak ktoś kojarzy Love Like Blood zrozumie, o co mi chodzi (choć akurat coś z tamtego hitu można odnaleźć w New Cold War, trzeba tylko odrobinę głębiej poszukać, na pewno nie w bezbarwnym refrenie). Na Pylon jest tempo, jest ponury klimat, są potężne riffy, pozornie jest wszystko na miejscu, tylko po godzinie takiego grania łeb pęka, a nie sposób wskazać konkretnego kawałka. Większość zresztą trwa ponad 6 minut, a te bonusowe nawet 7 czy 8. Nie ma tu chwili wytchnienia ani żadnych kompromisów.
Właściwie to nie są zarzuty. Dobrze, że chłopaki po 35 latach nadal mają tę młodzieńczą werwę i entuzjazm, za to należy się szacunek. Łoją na jedno kopyto, lecz robią to od lat, zaś tutaj przynajmniej serwują lepsze melodie niż 3 lata wcześniej na MMXII. Wtedy bardzo narzekałem więc teraz wypada mi zaznaczyć, że się bardzo porawili. Pod względem brzmienia, melodii, energii. O tekstach nie piszę, bo ich nie analizuję – akurat w tym aspekcie Jaz Coleman jest akurat dość stały w uczuciach, krytykuje otaczający świat i nikogo nie oszczędza. Wystarczy spojrzeć na tytuły utworów i wszystko jasne. Wreszcie więcej śpiewa niż krzyczy, dlatego nawet te industrialne kawałki są strawne, właściwie wszyskie są dość melodyjne. Brak im wyrazistości, nie zapamiętałem żadnego, ale też żaden mnie nie zirytował. To także zasługa odpowiedniej produkcji, w tym aspekcie wykonano kawał dobrej roboty. Słychać wszystkie instrumenty, lecz nie przesadzono ze sterylnością – brudu jest dokładnie tyle, ile trzeba, a nad całością unosi się klimat nagrań z początków kariery Killing Joke. Warto też podkreślić, że każdy utwór trzyma poziom. Hitów i klasyków z tego nie będzie (singlowy I Am The Virus nie jest wyjątkiem, już bardziej przebojowe są Euphoria, Big Buzz czy War On Freedom, zaś najbardziej reprezentatywny wydaje się rozpędzony, oparty na mechanicznym riffie opener Autonomous Zone – jak go polubicie, jesteście w domu), ale nie ma tu wypełniaczy wyraźnie odstających od reszty. W sumie więc klasycy brytyjskiej alternatywy odwalili kawał dobrej roboty. Album raczej nikogo nowego nie przekona do kapeli i, jak wspomniałem na wstępie, nie wchodzi od razu, trzeba mu dać trochę czasu i stopniowo go odkrywać. Zapewniam – warto to zrobić.