MA MA
Mama
2015, Hiszpania
dramat, reż. Julio Médem
„To film o afirmacji życia” – te słowa reżysera zacytowane na okładce polskiego wydania wyjątkowo trafnie charakteryzują ideę, jaka stała za powstaniem filmu Julio Médema, artysty nietuzinkowego, cenionego zwłaszcza przez elitarną publiczność filmowych festiwali. Tym razem Hiszpan zrobił spory ukłon w stronę zwykłego widza, co zaowocowało obrazem budzącym wiele kontrowersji. Mama przez wyidealizowany scenariusz robi z niego idiotę, z drugiej strony urzeka świetną grą Penélope Cruz. Jak to pogodzić? Z dystansem. Trzeba potraktować reżysera tak samo, jak on swą publikę – z humorem, optymizmem i sporym dystansem do opowiadanej historii. Zaznaczam jednak – nie będzie łatwo, bo tematyka jest poważna.
Magda, matka 10-letniego chłopca, dowiaduje się, że ma raka piersi i będzie musiała poddać się mastektomii. To jednak nie koniec zmartwień. I nie chodzi o to, że straciła pracę, a mąż porzucił ją dla młodszej studentki. Choroba powraca bowiem ze zdwojoną siłą i tym razem zapada wyrok: kobiecie pozostało kilka miesięcy życia. Stara się wykorzystać je jak najlepiej nie tracąc ducha i z uśmiechem na ustach wykorzysując każdą chwilę. Znajdzie siłę na nowy związek z mężczyzną, który właśnie stracił w wypadku żonę i dziecko (!), a nawet zajdzie w ciążę nic sobie nie robiąc z dramatycznej diagnozy. I od biedy wszystko to można by było jakoś zaakceptować, gdyby nie było podane w tak infantylny sposób. Tym bardziej, że sam początek naprawdę wiele obiecuje.
Oczywiście, że byłoby pięknie, gdyby ludzie z uśmiechem i pogodą ducha reagowali na wyrok śmierci. Gdyby nieuleczalna choroba przebiegała lekko i przyjemnie, nie pozostawiając śladów w organiźmie. Gdyby kostucha chciała łaskawie zaczekać, aż załatwimy swoje ziemskie sprawy (w tym wypadku chodzi o urodzenie dziecka). Gdyby chwilę po traumatycznym przeżyciu tragedii rodzinnej (śmierć żony i córki) facet znajdował nową miłość i był w stanie tak szybko się zaangażować. Gdyby ginekolog zawsze był tak przyjacielski, by towarzyszyć pacjentce na urlopie i na oczach jej nowego partnera intymnie dotykać, przepraszam: badać kobietę w morzu. Idealne miejsce na szczegółowe badanie, prawda? O ckliwej piosence w finale filmu zgodnie wykonanej przez trzech tenorów – syna, męża i kochanka, przepraszam: przyjacielskiego lekarza, nawet nie wspomnę, bo to był szczyt żenady. I tak dalej…
Kompletny brak realizmu w tego typu produkcjach nie może być zaletą, a przy takich idiotyzmach trudno zachować powagę. Co to miało na celu? Już wyjaśniałem: afirmację życia. Zastrzyk pozytywnej energii. Dodanie otuchy ludziom w podobnych sytuacjach. Pokazanie, że nie taki diabeł straszny, że nawet wobec śmierci trzeba radować się tymi dniami, które nam pozostały. Tylko że życie to nie jest bajka i nie ma szans na taki finał. Nie ma szans na wszystkie te zachowania, z rozśpiewanym ginekologiem na czele. Reżyser odjechał w kosmos serwując kiczowatą bajeczkę fantasy z ludzkimi dramatami w tle. I gdyby nie piękna i dojrzale grająca Penélope Cruz, nie byłoby o czym wspominać. Aktorka dwoi się i troi, by oddać emocje, by jej absurdalne zachowania i drętwe dialogi wyglądały autentycznie, ale z tak napisanej postaci nie da się wiele wyciągnąć. I tak zrobiła co mogła. Brawo dla Penélope, żółta kartka dla Julio.