WITCHCRAFT Nucleus

Witchcraft Nucleus recenzjaWITCHCRAFT
Nucleus
2016

Rozpływałem się w zachwytach nad poprzednią płytą Legend grupy Witchcraft, wybierając ją nawet płytą roku 2012. Warto było. To najdojrzalszy ze wszystkich albumów Szwedów i wyjątkowo udane nawiązanie do klimatu hard rocka przełomu lat 60. i 70., z odpowiednim balansem między dobrą melodią a doomowymi odjazdami, jakie cechowały początki twórczości kapeli. Tymczasem na swój kolejny krążek muzycy kazali czekać ponad 3 lata, co powoli staje się normą w tej formacji. Podobnie jak liczne zmiany kadrowe, którym opiera się jedynie wokalista i gitarzysta Magnus Pelander. Czy tyle czasu zaowocowało lepszymi kompozycjami? Niestety nie. Nucleus nawiązuje do wczesnych dokonań formacji, ale kompletnie zatracił wyrazistość poprzednika, oferuje sporo dłużyzn i w większej dawce zwyczajnie nudzi.
Podchodziłem do tego albumu kilkakrotnie licząc na to, że to ja się mylę, że muzyka dotrze za kolejnym razem, że coś mnie ruszy. Nic z tego. Oczywiście są tu dobre momenty, ale momenty nie stanowią o sile całości. Właściwie wybronią się tylko kawałki singlowe. The Outcast ma przebojową melodię i bogatą aranżację, gęste gitary i subtelne partie fletu. Nawet nie razi zmiana koncepcji w połowie nagrania – następuje wyciszenie jednego motywu i utwór wraca z nieco innym. Podobnie sabbathowy Theory Of Consequence może się podobać, ale ten nie zmienia motywu bo… trwa dwie i pół minuty. Brzmi jak żart? Ale to prawda, utwór urywa się zanim się na dobre rozkręci. Co z resztą? Przede wszystkim mamy tu dwie 15-minutowe suity, jakie z automatu powinny być najmocniejszym punktem wydawnictwa. Skoro bowiem kapela gra tak długo, to chyba ma coś ciekawego do przekazania, co nie mieści się w kilkuminuowych ramach. Nie tym razem. Tytułowemu Nucleus brakuje płynności (liczne zmiany tempa, do tego na siłę upchane instrumenty, na deser nawet chóry, które ciągną się przez kilka minut), zaś Breakdown razi monotonnym zapętleniem jednego topornego riffu, który daje po uszach przez 8 minut, chociaż pierwsze 7 miało zupełnie inny, kameralny klimat. Nawet otwierający płytę Malstroem ma dwa oblicza, aczkolwiek to nagranie nie męczy słuchacza, nawet gdy po 3 kapitalnych minutach przechodzi w doommetalowy walec. Podobnie jest w Helpless – nastrojowy początek i potem droga donikąd.
Dużo narzekam bo też duży zawód sprawił mi ten krążek. Może zbyt wiele oczekiwałem? A może po prostu Legend nagrywa się raz w życiu, a norma jest inna? Właśnie taka. Poprawna warsztatowo, z porcją soczystych solówek i wciągających fragmentów, lecz bez tego finalnego sznytu, który sprawia, że chce się do tej muzyki wracać, że nie ma się dość. Ostatecznie sprawa rozbija się o melodie – te na Nucleus są raczej bezbarwne i nie zapadają w pamięć. A jeśli już jest naprawdę fajnie, to tylko przez chwilę, bo zaraz muzycy zmienią tempo i sprowadzą słuchacza na ziemię. Piszę te słowa przy dźwiękach bluesowo-posępnego An Exorcism Of Doubts, jednego z lepszych utworów na Nucleus. Jest świetny do 4 minuty, przez kolejne 4 już tylko przeciętny. Taka to płyta. Trochę dobra, a trochę wkurzająca i denerwująco nijaka. Poprzednio nieco zawyżyłem ocenę, teraz już nie popełnię tego błędu.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: