Gdy dwa lata temu pisałem, że Madryt zapisuje się w annałach futbolu jako stolica europejskiej piłki, bo po raz pierwszy w historii najbardziej prestiżowych rozgrywek doszło do sytuacji, że w finale zagrały dwie drużyny z jednego miasta, nie mogłem przypuszczać, że tak szybko dojdzie do powtórki tego wyjątkowego wydarzenia. A jednak w mediolańskim finale Ligi Mistrzów na San Siro znów stanęli przed sobą odwieczni rywale: dowodzone przez Diego Simeone Atlético i Real wskrzeszony z niebytu przez Zinédine’a Zidane’a, który w styczniu zastąpił w funkcji trenera bardzo niefortunnego Rafę Beníteza. Nie pora omawiać wad i zalet obu ekip, nie warto też wspominać szczegółów drogi do finału, bo nawet jeśli Rojiblancos mieli rywali teoretycznie trudniejszych (wyeliminowali broniącą tytułu Barcelonę i faworyzowany Bayern), to teraz nie ma to żadnego znaczenia. Obie drużyny zasłużyły, by tutaj być, zaś ostatecznie puchar wzniesie ten, kto będzie w tym dniu lepszy. Dla Realu tym większa chwała ograć tych, którym nie dali rady Katalończycy i Bawarczycy, i wygrać trofeum po raz jedenasty. Z kolei dla Atlético to już trzeci finał w historii klubu i okazja nie tylko do rewanżu za Lizbonę, lecz przede wszystkim szansa, by po raz pierwszy wygrać te rozgrywki.
W meczu z doskonale zorganizowanym Atlético trzeba cierpieć. Cierpiała Barcelona, cierpiał Bayern, cierpiał też Real, chociaż zaczęło się zupełnie inaczej niż dwa lata temu. Tam Los Blancos stracili bramkę i przez cały mecz gonili wynik. W Mediolanie sami szybko strzelili i to rywal musiał naciskać. Królewscy naprawdę dobrze weszli w mecz. Zgodnie z zaleceniami trenera naciskali i dużo biegali, chociaż ich akcje były rwane, a zagrożenie pod bramką powstawało głównie po stałych fragmentach. W 5 minucie dośrodkował Bale, dobijał Casemiro, a Oblak instynktownie wybił piłkę (czy raczej strzał trafił w niego). 10 minut później już nie dał rady. Zagrywał Kroos, piłkę przedłużył głową Bale, najaktywniejszy z BBC, a tuż przed bramką delikatnie musnął ją Ramos, i to jemu zapisano gola. Niektórzy twierdzą, że kapitan nawet nie dotknął futbolówki – ważne, że znalazła się w siatce. Gol wywołał kontrowersje, bo Sergio przy zagraniu Bale’a był na minimalnym spalonym. Po zdobyciu bramki Real cofnął się i grał zachowawczo, co nie mogło się podobać, lecz było nadzwyczaj skuteczne, bowiem rywale nie mieli ani jednej dobrej sytuacji na wyrównanie. Ta pojawiła się na początku drugiej połowy, gdy Pepe sfaulował Torresa i sędzia wskazał na wapno. Trzeba przyznać, że Torres wykazał się w tej akcji wielkim sprytem kapitalnie zastawiając piłkę i praktycznie wymuszając faul. Wyrównanie nie padło gdyż Griezmann trafił w poprzeczkę, dalej więc oglądaliśmy nieustanne ataki zdeterminowanych Colchoneros na bramkę Navasa i niezdarne próby kontr w wykonaniu Królewskich. Kilka razy się udało, lecz wtedy na posterunku był Oblak. Wybronił sam na sam z Benzemą oraz uderzenia Ronaldo i Marcelo. Z przodu najlepiej prezentował się Bale, ale i on nie pokonał golkipera Atléti.
Nie da się ukryć, że Real zbyt głęboko się cofnął i niepotrzebnie oddał inicjatywę graczom Simeone, często wybijając piłki na oślep zamiast konstruować akcje zaczepne. To długo przynosiło skutek, bo Real bronił w sposób zwarty i zorganizowany, ale przecież taka oszczędna taktyka nigdy nie jest bezpieczna. Wystarczy jeden błąd… Taki przydarzył się w 79 minucie, gdy perfekcyjne podanie Junfrana wykorzystał Carrasco i zrobiło się 1-1. Akcja palce lizać, lecz gdzie był Danilo? Potem obie ekipy wyraźnie czekały na dogrywkę, a w niej na rzuty karne, które Królewscy wygrali 5-3. Ogólnie mecz nie stał na wysokim poziomie, był bardziej taktyczny niż widowiskowy. Lepsze wrażenie zostawili gracze Simeone, którzy optycznie przeważali, lecz więcej klarownych okazji stworzyli Los Blancos (w całym spotkaniu oddał 8 celnych strzałów, dwukrotnie więcej od rywala). Oni też wykorzystali wszystkie jedenastki (brawo!), po drugiej stronie pomylił się Juanfran i w ten sposób Puchar Europy po raz jedenasty powędrował do muzeum przy Concha Espina 1. Real może nie wygrał go w sposób tak spektakularny jak w Lizbonie, ale kto będzie o tym pamiętał? Liczy się wynik. Tak to czasem bywa, że jeden rzut karny przesądza o tym, że skomplikowany i praktycznie stracony sezon kończy się ostatecznie wielkim sukcesem, bo takim jest wygranie najważniejszych klubowych rozgrywek.
Długo można wymieniać ojców tego sukcesu. Z jednej strony Cristiano Ronaldo, król strzelców Ligi Mistrzów 2015/2016, którego 16 bramek (ze wszystkich 28), było decydujące i miażdżące przeciwników. To drugi najlepszy wynik w historii, o jedno trafienie lepszy był tylko… Cristiano Ronaldo dwa lata temu. Z drugiej Bale, który dźwignął półfinał i finał, gdy Portugalczykowi szło nieco gorzej. Gareth właściwie strzelił dwie decydujące o tytule bramki – jedną z nich zaliczono obrońcy, o którego otarła się piłka, druga poszła na konto Ramosa, który ją lekko musnął (lub nie musnął). Ramos też ma swój niezaprzeczalny wkład – został wybrany MVP finału, chociaż pod koniec spotkania był blisko czerwonej kartki. Za swój ostry wślizg dostał tylko żółtą, bowiem był to atak na piłkę (w którą nie trafił), a noga była na murawie, nie w powietrzu. To jednak tylko niuanse. Tak naprawdę decydujący był kto inny. Człowiek Legenda. Nowy trener, który musiał w trybie pilnym gasić pożary po poprzedniku. Zinédine Zidane. To jego puchar. To jego sukces. Z trzeciej Ligi wskoczył do najtrudniejszej szatni świata i w 5 miesięcy tak odmienił drużynę, że wygrał z nią Ligę Mistrzów. Nie szkodzi, że gra momentami nie porywa, że więcej tu taktyki niż piękna. Jest nad czym pracować. Liczy się, że do drużyny wrócił duch walki, wróciło zjednoczenie, a do madridistas wróciła wiara, że jednak można. Że można ograć najlepszą Barcelonę w historii na jej terenie, że można zredukować kilkanaście punktów straty w Primera División, że można wygrać Ligę Mistrzów. Niemożliwe nie istnieje. I z tym przesłaniem czekamy na kolejny sezon. Oby z Zizou na ławce trenerskiej. Francuz uratował sezon i uratował twarz Florentino Péreza, który nieco się skompromitował sięgając latem po Rafę Beníteza. Oby tym razem nie miał podobnych pomysłów. Zidane wywalczył sobie prawo nie tylko do pozostania na stanowisku, lecz do podejmowania decyzji kadrowych i stworzenia drużyny wedle własnego pomysłu.