CULT Hidden City

Cult Hidden City recenzjaCULT
Hidden City
2016

Albumem Hidden City The Cult kompletuje swoistą trylogię, której poprzednie elementy stanowiły wydane po reaktywacji krążki Born Into This (2007) i Choice Of Weapon (2012), oba w miarę udane ze wskazaniem na ten ostatni. Po licznych zawirowaniach zespół wrócił na prostą i nową muzyką miał ostatecznie potwierdzić zwyżkującą formę. Czy to się udało? Nie do końca, lecz w dużej mierze tak. Zależy, czego kto oczekuje, bo przecież przez 32 lata, jakie minęły od debiutu kapeli, Ian Astbury prowadził ją w najróżniejsze rejony szeroko pojmowanego rocka. Zaczynał od nowej fali i gothic rocka, by potem uderzyć w tony bliższe AC/DC, zaś sam autor nigdy nie krył fascynacji Jimem Morrisonem i The Doors (notabene przez lata „zastępował” legendarnego frontmana koncertując po świecie z Manzarkiem i Kriegerem, co uważam za lekką profanację, ale cóż – takie mamy czasy, że dla szmalu ludzie robią różne głupstwa). I na Hidden City słychać wszystkie te brzmienia, co z jednej strony pokazuje wachlarz możliwości zespołu, ale z drugiej burzy spójność wydawnictwa, co nie wszystkich zadowoli.
Ogólnie można stwierdzić, że na nowym albumie jest zdecydowanie mniej rockowo niż na poprzedniku, a The Cult poszedł w kierunku mroczniejszego, gotyckiego klimatu. Czyli niejako wrócił do korzeni. To jednak tylko część prawdy, bo diabeł tkwi w szczegółach. Wcale nie brakuje energetycznych kawałków, bowiem już na samym starcie wita nas singlowy Dark Energy, najbardziej przebojowy utwór płyty, bardzo typowy dla stylu grupy. Drugi singlowy numer Hinterland również może się podobać, tak samo Avalanche Of Light, jednak to nie są utwory, które wejdą do klasyki The Cult. Nie będą nomen omen kultowe. Może taka się stanie morrisonowska w klimacie ballada Sound And Fury? Albo Heathens czy Birds Of Paradise? To zupełnie inne granie, bardziej mroczne, „gotyckie”, pozwalające na chwilę zadumy. Ładne piosenki, dobre melodie, ale czy tak właśnie powinno prezentować się współczesne wcielenie Astbury’ego? Nie jestem przekonany… I tak jest z tym albumem. Nastroje zmieniają się jak pogoda w marcu. O dziwo poza kapitalnym openerem to te spokojne kompozycje wypadają najlepiej. In Blood pachnie Doorsami, Deeply Ordered Chaos ciekawie się rozwija hipnotyzując zmiennością nastrojów, z kolei trwający ponad 6 minut Birds Of Paradise pozwala poszaleć muzykom i nie ucina się w połowie, jak np. Lilies, który czaruje melodyką ale kompletnie tu nie pasuje. W sumie więc nie jest źle, na Hidden City można znaleźć sporo pozytywów, lecz trudno jednoznacznie ocenić to wydawnictwo. Mimo wszystko osobiście wolę bardziej konkretne płyty, bo zasada „dla każdego coś miłego” nie zawsze się sprawdza. Jak jest miło to nie „cultowo”, jak robi się „cultowo”, to na jedno kopyto i po chwili człowiek ma ochotę nacisnąć „play next”.
Zważywszy, że muzycy The Cult nie rozpieszczają swoich fanów wydając płyty bardzo rzadko, chcielibyśmy, by były one znakomite i perfekcyjne. Hidden City taka nie jest. Ma dobre momenty, ale brakuje wyrazistych melodii, za mało tu pazura i rockowego ognia. Jednak i tak jest nieźle – szału nie ma lecz wstydu też nie. Grupa ma w dyskografii dużo słabsze krążki więc cieszmy się tym, co dostaliśmy. Może za 4 lata będzie jeszcze lepiej?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: