ADELE
25
2015
O Adele napisał już chyba każdy, podobnie jak chyba każdy szukając muzycznego upominku pod choinkę sięgnął po jej najnowszy album. Ja celowo odczekałem, aż ta powszechna histeria przeminie, nabrałem dystansu i teraz mogę opisać moje wrażenia. Moje i tylko moje, bez nacisku firm fonograficznych i upojenia wielkimi liczbami. O tych nawet nie chcę myśleć, bo nauczyłem się oddzielać wartość artystyczną od sukcesu handlowego. To nie zawsze idzie w parze. Zgoda, 30 milionów sprzedanych egzemplarzy poprzedniej płyty Adele robi wrażenie i usprawiedliwia tak wielkie oczekiwania wobec krążka o tytule 25, ale przecież wiemy z doświadczenia, że nic dwa razy się nie zdarza. Bad Michaela Jacksona nie powtórzył sukcesu Thrillera, Tusk Fleetwood Mac sukcesu Rumours, Wish You Were Here Pink Floyd sukcesu Dark Side Of The Moon, i tak dalej. Jaka więc jest nowa płyta Adele w stosunku do jej poprzedniczki? Czy ma szansę ją przyćmić? Na starcie pobiła wszelkie rekordy popularności, w ciągu pierwszych trzech dni w USA sprzedała się w ilości 2,43 miliona sztuk detronizując No Strings Attached boysbandu N Sync z 2000 roku. A tak przy okazji – czy ktoś pamięta tamten zespół i tamten album? Wymieni jakieś przeboje? Nie? No właśnie… Tyle są warte takie rekordy.
Odpuszczę banały w stylu, że Adele doskonale śpiewa, ma głos jak dzwon, tego nikt nie neguje. Podobnie, jak pustych określeń nowej płyty w rodzaju „ładna, klimatyczna, dojrzała” itd. Mnie raczej nurtuje pytanie, ile identycznych, zrobionych według jednego schematu piosenek da się wysłuchać bez znudzenia? Trzy? Cztery? Pięć? Na albumie 25 jest ich 11, a w wersji deluxe nawet 14. Adele niczym tu nie zaskakuje, nie tworzy nowej jakości, jedynie sprawnie powiela patenty znane z wcześniejszych krążków. To oczywiste, że niektóre nowe piosenki są dobre, a ta promująca wydawnictwo wręcz rewelacyjna, ale zestawione obok siebie w tak sporej dawce tracą dużą część uroku. Nawet, gdy czasem artystka sięga po soul czy odchodzi w rejony bezpiecznego popu, jej maniera wokalna sprawia wrażenie, jakbyśmy słuchali jednego utworu. Tu jedynym instrumentem jest głos. Znakomity i dojrzały, ale przecież i najlepszy tort może się przejeść.
O tym, że jeden trafiony singel potrafi sprzedać album, wiadomo nie od dziś. Kilka lat temu Sting na jednej jedynej piosence granej non stop w radio sprzedał nudny jak flaki z olejem album z muzyką klasyczną, tym bardziej zrobi to Adele. Zwłaszcza, że oczekiwania były ogromne, a Hello to przepiękna piosenka, może nawet najładniejsza w jej repertuarze. Uboga aranżacyjnie, ale bardzo klimatyczna, pełna tęsknoty, smutku, żalu. Chwyta za serce. Jednak dalej nie jest już tak dobrze, a o kawałkach w rodzaju Rolling In The Deep można tylko pomarzyć. To nie ten poziom, zresztą na 25 dominują ballady, wręcz można dostać niestrawności od ich nadmiaru. W tej jednolitej masie prawdziwym rodzynkiem jest Million Years Ago – intymna, kameralna kompozycja nagrana jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej. Potencjał na kolejny hit ma When We Were Young, aczkolwiek nadekspresja wokalna trochę mi tu przeszkadza. Reszta to głównie niewarte wspomnienia wypełniacze pozbawione zapadających w pamięć melodii czy ciekawych aranżacji. Takie popowe pitu-pitu z dobrym wokalem. Perfekcyjnie wykonane, dopieszczone, chwilami aż za bardzo, przez co pozbawione duszy. To bardziej komercyjny produkt mający powtórzyć sukces poprzednika, niż szczera muzyka płynąca prosto z serca, jaka wypełniała 21.
Cztery lata przerwy w nagrywaniu Adele Adkins wykorzystała na powrót do życia – urodziła synka i skupiła się na jego wychowaniu, trudno więc mówić, że miała tyle czasu i zaproponowała nieadekwatny do tego materiał. W pewnym sensie za sprawą swojego wokalu jest skazana na repertuar, który ją nieco ogranicza. Tym razem bańkę nadmuchano do tego stopnia, że bez względu na zawartość album 25 był hitem jeszcze przed wydaniem. Pytanie brzmi – ile jeszcze razy to się uda?