MOTORPSYCHO
Here Be Monsters
2016





Przyjaciel z Rock Serwisu zaprosił mnie na warszawski koncert Motorpsycho (poniedziałek 25 kwietnia w Progresji). To dobry moment, by krótko przybliżyć tę niezbyt popularną u nas kapelę i podzielić się wrażeniami po wysłuchaniu jej najnowszej płyty. A jest o czym pisać, bowiem norwescy weterani psychodelicznego rocka tym razem pokazali zupełnie inną twarz. Taką, która – nie ukrywam, bardzo mi odpowiada. Bardziej stonowaną, spokojną, melodyjną, chociaż dźwiękowych szaleństw na albumie Here Be Monsters też nie brakuje. Taki jest np. 7-minutowy I. M. S., rozpędzony kawałek przypominający starsze dokonania zespołu. Wprawdzie rozpoczyna się od krótkiego wstępu na fortepianie, lecz potem wchodzą mocne gitary i gęsta ściana dźwięku trzyma słuchacza aż do końca. To jednak tylko jeden taki utwór na tym albumie! Jeden z siedmiu, a właściwie z pięciu, bo dwie fortepianowe miniaturki trudno uznać za pełnoprawne kawałki. Pełnią raczej rolę wstępu do wiodących kompozycji spinających klamrą wydawnictwo.
Na samym początku po krótkim intro witają nas dźwięki, jakich próżno szukać w dyskografii Motorpsycho. Delikatna, zwiewna kompozycja Lacuna/Sunrise bardziej pasuje do muzyki Stevena Wilsona lub wczesnych nagrań Genesis czy Camel, aniżeli psychodelicznych wariatów z Norwegii. Nie wiem, co czaruje bardziej – stonowany wokal Benta Sæthera czy jego ciepły bas, urokliwe solo gitarowe Hansa Magnusa Ryana, finałowe chórki czy sama melodia. W każdym razie ten utwór ma wszystkie zadatki, by stać się rockowym klasykiem. To 10 minut absolutnego piękna. Zaraz po nim wybrzmiewa instrumental Running With Scissors, prawdziwy popis wspomnianego gitarzysty zespołu. To również spokojny, nastrojowy kawałek, idealnie pasujący jako uzupełnienie i rozwinięcie genialnego wstępu.
O tym, że grupa Motorpsycho szykuje krążek zupełnie inny od wcześniejszych, mógł świadczyć już promujący go utwór. Akustyczny Spin, Spin, Spin to cover mało znanej piosenki amerykańskiego muzyka folkowego Terry’ego Calliera z 1964 roku, spopularyzowanej kilka lat później przez chicagowską grupę H. P. Lovecraft. Pozornie dziwny wybór na singel, ale w zasadzie jedyny słuszny, bo wszystkie inne kompozycje są zbyt długie. A ta najdłuższa, poprzedzona kolejnym intro i trwająca niemal 18 minut Big Black Dog, efektownie wieńczy dzieło. Jest tu miejsce zarówno na delikatny wstęp, jak też wiodący transowy motyw gitarowy i różne psychodeliczne odjazdy. Ta monumentalna kompozycja powinna zadowolić wszystkich wielbicieli kapeli. Jest tu potęga i moc, są zmiany tempa i nastroju, jest intensywność i odrobina szaleństwa. Znakomity finał znakomitej płyty. Innej niż te dotychczasowe, lecz równie pięknej i fascynującej. Nie ukrywam, że mnie to granie podchodzi bardziej niż starsze propozycje Norwegów. Nawet jeśli zmienili formułę grania tylko na ten jeden moment – i tak było warto.