TOM JONES Long Lost Suitcase

Tom Jones Long Lost Suitcase recenzjaTOM JONES
Long Lost Suitcase
2015

Tom Jones? Nowa płyta? I co z tego? Początkowo też tak myślałem. Facet śpiewa dłużej niż ja żyję, a pierwszy przebój wylansował w roku 1965. Lubię go za nieśmiertelne hity z lat 60/70 (Delilah, Green Green Grass Of Home), ale potem było jedno wielkie nic. Artysta zamieszkał w USA, miał swój program w telewizji, występował w klubach Las Vegas, śpiewał do kotleta i tak naprawdę mało kogo to obchodziło. W 2004 roku sympatyczny Walijczyk przypomniał o sobie hitem Sex Bomb, u nas znanym głównie z reklamy piwa EB z długonogą panią w czerwonej mini. I tyle. Czy można więc zachwycać się płytą zapomnianego 75-latka? Okazuje się, że jak najbardziej tak. O tym, że Tom Jones potrafi śpiewać, nikogo nie trzeba przekonywać. Zawsze miał głos jak dzwon i nadal taki ma. Chodziło o to, by przestał kokietować klubową publikę i wykorzystał go w odpowiednio dobranym repertuarze, i z tym był problem. Szczęśliwie spotkał na swej drodze Ethana Jonesa i na dwóch ostatnich płytach nagranych z tym producentem wreszcie zmienił wizerunek. Zaproponował covery (najpierw gospelowe, potem piosenki z repertuaru Cohena, Dylana, Simona czy Waitsa), ale ten zestaw głowy nie urywał. W 2015 roku idąc tym samym tropem skompletował trylogię wydając Long Lost Suitcase. I tu trafił w dziesiątkę. Co więc zawiera ta dawno zagubiona walizka?
Już sama okładka z młodym Jonesem sprzed 50 lat robi świetne wrażenie. Gdy otworzymy tę walizkę, znajdziemy tam kawałki właśnie z tamtych czasów. Zakurzone, zapomniane, klasyczne bluesowe i rock’n’rollowe numery autorstwa m.in. Hanka Williamsa, Willie Dixona, Los Lobos czy Rolling Stones. Niby nic nowego, ale jak wykonane! Tom Jones wreszcie odnalazł swoje powołanie. Niech nagrywa już tylko takie numery. Początek może nie porywa, bo o ile akustyczna pościelówa Willie Nelsona Opportunity To Cry jeszcze sie wybroni, o tyle bluegrassowe Honey, Honey w duecie z Imeldą May to nagranie przeciętnie nijakie. Potem jednak zaczyna się podlana brudną gitarą i kapitalnie pracującą sekcją bluesowa uczta, której najlepsze dania to znany z wykonania Led Zeppelin wielki klasyk Bring It On Home Willie Dixona, przesiąknięty klimatem późnego The Doors Everybody Loves A Train z repertuaru Los Lobos czy powalający mocnym riffem I Wish You Would Billy’ego Boya Arnolda pachnący Zeppelinami z czasów Whole Lotta Love, choć to przecież numer z 1955 roku. Nie dziwi też Elvis Presley Blues Gillian Welch, bo Tom przyjaźnił się z królem za jego życia. To kilka perełek, ale zapewniam, że pozostałe utwory też mogą się podobać, są utrzymane w identycznym klimacie i znakomicie zaśpiewane.
Tom Jones niby nie musi już nikomu niczego udowadniać, ale właśnie to zrobił. Pokazał, że w wieku 75 lat ciągle można, jeśli się tylko chce, że nigdy nie jest za późno, by wrócić do źródeł. Tylko dlaczego facet zmarnował wcześniejsze 40 lat?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: