VACCINES
English Graffiti
2015
Czasem odnoszę wrażenie, że w Anglii bardzo łatwo zrobić wielką muzyczną karierę. Założonej w 2010 roku w Londynie indierockowej kapeli Vaccines wystarczyło opublikowanie na YouTube kawałka If You Wanna, by Wyspiarze nagle oszaleli na jej punkcie, a nawet okrzyknęli wielką nadzieją brytyjskiej muzyki. Zainspirowany twórczością Ramones i The Strokes kwartet szybko wydał jeden, zaraz potem drugi krążek, a na koncertach zaczął supportować największych, z Arctic Monkeys, Red Hot Chili Peppers, Arcade Fire czy The Stone Roses na czele. Nieźle, prawda? Co ludzie usłyszeli w ich piosenkach nie potrafię zrozumieć. Może na Wyspach tak bardzo tęsknią za czasami Sex Pistols, że co pewien czas ogłaszają przybycie nowego Mesjasza muzyki. Mniejsza o motywy, ogromna popularność Vaccines stała się faktem i po dwóch energetyzujących płytach na tę kolejną musieliśmy poczekać aż 3 lata. Po jej przesłuchaniu moje wątpliwości są jeszcze większe. Na What Did You Expect From The Vaccines? i Come Of Age był konkret – lekki w odbiorze gitarowy indie rock, proste melodie i przyswajalne refreny. Nic wielkiego, ale z jakiegoś powodu chwyciło. Na English Graffiti jest inaczej – dodano trochę elektroniki, skomplikowano melodie (by wszystko brzmiało bardziej ambitnie i dojrzale), pomieszano style (by było różnorodnie, bo grupa nie dorobiła się własnego), i tak powstał album dość dziwaczny. Trudno go sklasyfikować, nie ma tu fajnych zapamiętywalnych piosenek, są tylko bezbarwne nagrania wpadające jednym, wypadające drugim uchem, i tylko nie wiedzieć czemu ma się to nazywać muzyką alternatywną – alternatywną wobec czego? Nie żeby kawałki były bardzo słabe (poza absolutnym koszmarkiem Radio Bikini) – są po prostu nijakie, jak na dziesiątkach czy setkach innych płyt wydawanych masowo pod hasłem indie rock. Inna sprawa, czy nagrywając dla giganta Columbia Records The Vaccines są jeszcze indie (słowo pochodzi od independent dla oznaczenia muzyki wydawanej przez niezależne wytwórnie płytowe) – chyba raczej już dawno nie.
Londyński kwartet to dla mnie znakomity przykład ilustrujący tezę postawioną w pierwszym zdaniu recenzji. To produkt dzisiejszych czasów z ich wszystkimi wadami. Miałki muzycznie, banalny tekstowo, przeciętny wykonawczo, za to panowie dobrze wyglądają, nieźle brzmią (nawet gitary im przesterowano) i mają dobry PR, a bez tego ani rusz. Okazuje się, że to wystarcza. Na szczęście nie wszystkim. English Graffiti to płyta na raz. Album, o którym już zapomniałem.