Przed meczem z Romą w artykule Zidane 5-1-0 pozwoliłem sobie na krótką analizę efektów pracy nowego szkoleniowca Realu Madryt. Wniosek tych rozważań był niestety mało korzystny dla Francuza – stwierdziłem, że pod jego wodzą drużyna prezentuje się równie mizernie, jak za Beníteza. Owszem, widać zmianę nastawienia i chwilowy entuzjazm, ale jakości i pomysłu nadal brak, a najbliższe mecze zweryfikują to twierdzenie. Mimo nieprzekonującego występu w Rzymie miejscową Romę wprawdzie udało się pokonać, ale już wyjazd do Málagi okazał się dla Królewskich zbyt trudny. Na La Rosaleda padł remis 1-1, który już ostatecznie eliminuje madrytczyków z walki o mistrzostwo Hiszpanii. Teoretyczne szanse nadal istnieją, bo zostało do rozegrania 13 meczów, ale nie oszukujmy się – dla Realu będą to wyłącznie sparingi. Strata do Barcelony wynosi 9 punktów i przy kosmicznej formie Katalończyków jest nie do odrobienia. Tym bardziej, że Real nie radzi sobie nawet z ligowymi średniakami i bardziej musi pilnować, by nie spaść w tabeli poniżej trzeciego miejsca, bo konieczność występu w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów byłaby dla klubu upokorzeniem. Może nawet większym niż tylko jedno mistrzostwo na 8 lat.
Dzisiaj wyjątkowo nie będę szczegółowo opisywał meczu, zamiast tego zaproponuję kilka smutnych refleksji. Z kronikarskiego obowiązku podam tylko, że najpierw w 33 minucie bramkę z metrowego spalonego strzelił Cristiano Ronaldo, a chwilę później zmarnował rzut karny, który mógł zamknąć mecz. Kameni bez problemu obronił lekki i sygnalizowany strzał Portugalczyka. Wyrównał w 66 minucie Albentosa wykorzystując rozprężenie w szykach obronnych Los Blancos. Obie ekipy miały swoje sytuacje, ale te gospodarzy były znacznie bardziej konkretne i było ich więcej (a brak gola to wynik zarówno niefrasobliwości napastników, jak i kilku kapitalnych interwencji Navasa), zaś Real ani przez moment nie sprawiał lepszego wrażenia niż dobrze zorganizowani podopieczni Javiego Gracii. I tak jak Benítez wyłożył się na Máladze (remis na Bernabéu), tak samo Zidane nie zdał tego egzaminu. Warto dodać, że Andaluzyjczycy to nie żadni mocarze – zajmują miejsce w środku tabeli La Liga, pokonała ich niedawno Barcelona, Atlético i Villarreal. Tylko Real Madryt nie dał rady. Wymienianie błędów drużyny Zidane’a nie ma sensu, zrobiłem to kilka dni temu we wspomnianym na początku artykule i od wtedy nic się nie zmieniło. I bez radykalnej rewolucji kadrowej nadal się nie zmieni. Tu nie pomoże kolejny galaktyczny transfer, trzeba wymienić połowę składu. Królewscy grają wolno, ospale, ociężale, schematycznie i przewidywalnie. Poruszają się po boisku jak grupa zramolałych emerytów i nie ma to nic wspólnego z nowoczesnym futbolem. Nie chcieli grać dla Ancelottiego, nie chcieli walczyć dla Beníteza i nie chcą biegać dla Zidane’a. Po przejęciu drużyny przez Francuza mimo początkowego entuzjazmu pary starczyło im raptem na półtora meczu. Przykro to pisać, ale dzisiaj oglądanie Realu to męka dla miłośników futbolu. Nie chodzi o indywidualne popisy – drewniane zagrania Jesé, kiksy Ramosa, kółeczka Isco, znikanie Benzemy czy brak odwagi Kroosa. Chodzi o brak koncepcji gry, brak współpracy między formacjami, brak walki o piłkę i wygrywania pojedynków, oraz najważniejsze – brak biegania, szybkości, chęci do nieustannej walki na całym boisku. Huraganowe kontry – znak firmowy Realu Mourinho, to dziś domena Barcelony, ale ona ma trzech geniuszy z przodu: szybkich, wybieganych i bardzo kreatywnych. W Madrycie nie ma ani jednego takiego zawodnika. Tam jeden Suárez nakłada z przodu większy pressing niż całe ofensywne trio z Madrytu. Tam jeden Neymar drybluje więcej niż cały atak i pomoc Realu razem wzięte. Tymczasem co madridistom pozostało w pamięci po meczu w Máladze? Obrazek rozczarowania bezradnego Ronaldo i Vázqueza, którzy popędzili z szybkim atakiem i zaraz musieli cofnąć akcję, gdyż cała reszta ekipy się nie pofatygowała (gdy tymczasem do kontry Málagi wybiegało zawsze 4 lub 5 graczy). Przykro to wszystko pisać, ale równie przykro ogląda się spotkania zmęczonych życiem milionerów.
Jako fan Realu oczywiście nadal będę opisywał mecze, bo z drużyną trzeba być na dobre i na złe. Ale to nie znaczy, że należy przyklaskiwać pozorowanym wysiłkom. Od madryckich gwiazd mamy prawo wymagać znacznie więcej. Mecz wolno przegrać, lecz po zażartej walce do upadłego. Od roku takowej w Realu Madryt nie widziałem i nie ma tu znaczenia nazwisko trenera. Piłkarze są wypaleni i z tą ekipą Real nic nie osiągnie. Mam nadzieję, że decydenci wreszcie to zrozumieją i coś z tym faktem zrobią, abyśmy za rok znów nie kończyli sezonu już zimą i mogli się emocjonować rozgrywkami do samego końca. Teraz już w lutym nie ma o co walczyć, a derby z Atlético nie mają żadnego znaczenia. Poza kwestią honoru i chwilową poprawą humorów. Jednak gdy uświadamiam sobie, że od ery Guardioli czyli od 2009 roku Real wygrał 7 tytułów, a Barcelona 21 (trzy razy więcej!), to trudno o dobry humor. Boli świadomość, że nic nie zapowiada, by ta sytuacja miała się niedługo zmienić. Na pewno nie w tym roku, po którym Katalończycy dopiszą do swojej kolekcji kolejne trofea, a nam pozostanie tylko wspominanie zamierzchłych czasów lub uparte powtarzanie jak mantry, że Real ma najlepszy skład. Niestety, skład jest mocny tylko na papierze, bo sprowadzane bez ładu i składu, bez żadnej sensownej koncepcji gwiazdy nie tworzą dobrej drużyny. I kolejni szkoleniowcy jakoś nie potrafią tego zmienić.
Plus meczu: Navas
Minus meczu: cała reszta