RICKI AND THE FLASH
Nigdy nie jest za późno
2015, USA
obyczajowy, reż. Jonathan Demme
Każdy film, w którym występuje trzykrotna laureatka Oscara Meryl Streep, już choćby z tego powodu zasługuje na uwagę. To właśnie ona próbuje udźwignąć bardzo poważny w swej wymowie obraz Jonathana Demme’a o trudnych życiowych wyborach i ich konsekwencjach. Wprawdzie polski dystrybutor swoim idiotycznym tłumaczeniem tytułu już z góry zdradził przesłanie twórców, ale przecież w tzw. realu nie zawsze bywa tak łatwo i nie wszystko da się naprawić. Bohaterką filmu jest Ricki Rendazzo (Meryl Streep), podstarzała gwiazda rocka stojąca na czele własnej kapeli The Flash, która kiedyś porzuciła rodzinę dla swojej pasji, a teraz niespodziewanie dostaje od losu szansę, by naprawić stosunki z dziećmi i choć częściowo wynagrodzić im stracone lata. Pretekstem jest telefon od byłego męża (Kevin Kline) z prośbą o pomoc w dotarciu do córki, która w związku z rozwodem przeżywa załamanie nerwowe. Notabene w roli Julie występuje Mamie Gummer, autentyczna córka Meryl Streep…
O treści więcej nie mogę napisać, gdyż nic więcej nie ma. Nudny, całkowicie przewidywalny i ciągnący się jak flaki z olejem scenariusz Diablo Cody (która przecież za swój literacki debiut w Juno 8 lat temu dostała Oscara) irytuje tak samo, jak pozbawiona werwy reżyseria (Jonathan Demme też ma Oscara za Milczenie owiec z 1991 roku). To wprawdzie typowe „życiowe” kino, bez fajerwerków i mocno naciąganych postaci, ale można było dodać trochę ikry, by dało się oglądać bez przysypiania. Zasmuca niepotrzebna, lecz coraz bardziej powszechna w USA poprawność polityczna – wśród bohaterów jest więc oczywiście Afroamerykanka i gej, nie obyło się też bez banałów, jak nagła słabość Pete’a do byłej żony (mimo pozornego dystansu i oschłości), rzucane z estrady stwierdzenia „Ameryka to najlepszy kraj na świecie” czy snucie w przerwie między utworami refleksji na temat macierzyństwa i nierównego traktowania kobiet i mężczyzn – bo przecież garstka (wciąż tych samych!) ludzi w barze jest żywotnie zainteresowana wynurzeniami artystki. Poza tym wszystkim jest sporo przyzwoitego rocka, bo to w końcu komediodramat muzyczny, a Meryl Streep i w tej roli daje sobie świetnie radę. Kilka lat temu w filmie Mamma Mia! aktorka zmierzyła się z repertuarem Abby, teraz u boku muzyka rockowego Ricka Springfielda daje czadu i nawet gra na gitarze. I w zasadzie tylko ona (i jej córka) ratuje film przed totalną klapą. Na szczęście „nigdy nie jest za późno” by napisać ciekawszy, bardziej oryginalny scenariusz i nakręcić lepszy film.