COLDPLAY
A Head Full Of Dreams
2015
Brytyjski Coldplay przyzwyczaił nas, że swoje płyty wydaje regularnie co 3 lata, tymczasem muzycy zrobili fanom niespodziankę i wyjątkowo skrócili ten czas o połowę prezentując nową muzykę na początku grudnia. Spieszyli się, by koniecznie zdążyć przed świętami. Udało się, aczkolwiek nie wiem, czy to najlepszy prezent pod choinkę. Recenzując Ghost Stories, poprzedni krążek zespołu, pisałem m.in., iż kompletnie nie rozumiem fenomenu popularności tej kapeli. Wprawdzie panowie na moment zamknęli mi usta udaną płytą, lecz wcześniej bywało różnie, a i teraz jest tylko średnio. Na A Head Full Of Dreams nie ma śladu po subtelnych i delikatnych klimatach, a ciepło i melancholię poprzednika zastąpiły dyskotekowe bity. To celowy zabieg – wszak muzycy obiecali bardziej energetyczny album, ale aż do tego stopnia?
Słuchając nowych nagrań Chrisa Martina i spółki do końca czekałem na jakiś przełom, na piosenkę, która mnie porwie, którą będę mógł zapamiętać czy zanucić. Nic z tego. Nie mam za złe prostoty, mogę (choć z trudem) przeżyć odejście od rocka, ale wtedy liczy się pomysł, wyrazistość kompozycji, dobra melodia, fajny refren, cokolwiek, co wywoła jakieś emocje. Tymczasem A Head Full Of Dreams to typowy muzak – muzyczny wypełniacz pełen piosenek, które nie przeszkadzają w tle (bo są ładnie zaaranżowane, słodkie, miłe dla ucha), ale zachwycić nie mają czym. Coldplay mają w repertuarze dziesiątki lepszych.
Płyta jako całość nie przekonuje, lecz ma swoje atuty. Perfekcja brzmienia, lekkość kompozycji (to plus lub minus – co kto woli), dobrze dopasowana do zawartości okładka (równie plastikowa jak muzyka), i przede wszystkim optymizm bijący z nagrań, który teraz się bardzo przyda, także w Polsce. Szukam trochę na siłę, lecz muszę uczciwie przyznać, że album zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem (o ile ktoś wytrwa więcej niż raz). Ja po trzecim zacząłem rozróżniać poszczególne kawałki, po czwartym coś mi nawet zostało w głowie (ładny Everglow – gdyby nie refren, gitarowy Amazing Day, cure’owaty Birds, a przynajmniej sam jego początek). Dalej nie uważam, że to godne zapamiętania dzieło (jak ktoś zna ich pierwsze płyty, nie może zaakceptować tego, co robią teraz), nawet nie potrafiono odpowiednio wykorzystać obecności zaproszonych gwiazd (Beyoncé tylko momentami słychać w bezbarwnym Hymn For The Weekend, a Noel Gallagher podobno pojawia się w Up&Up). Może czas nie jest dobrym doradcą? Może Chris Martin się pospieszył, nie dopracował piosenek? A może to po prostu kolejny zwrot w stronę mainstreamu i muzyki dla ludu? Na wiejskie potańcówy jak znalazł (tytułowy A Head Full Of Dreams czy singlowy Adventure Of A Lifetime), ale chyba nie o to chodzi. Ja cenię Coldplay za coś zupełnie innego. I liczę, że ducha starych nagrań odnajdziemy na kolejnym krążku. Do tego już nigdy nie powrócę.