GAZPACHO
Molok
2015
Nowy album zespołu Gazpacho, norweskich mistrzów progrockowego nastrojowego grania, dobitnie dowodzi, jak czasami trudne jest życie recenzenta. Siedzi sobie człowiek, słucha ładnej klimatycznej muzyki i zamiast się nią rozkoszować jeszcze narzeka, że nie jest dostatecznie dobra, a to przecież zawsze sprawa bardzo indywidualna. I dobrze, że tak jest, bo byłoby niezmiernie nudno, gdyby wszyscy mieli jednakowe zdanie. W muzyce chodzi o emocje – ich właśnie szukam słuchając nowych płyt. I w przypadku Gazpacho krążek Molok tych pozytywnych emocji u mnie nie wywołuje. Niby wszystko jest na swoim miejscu – tęskna muzyka, uduchowiony wokal, urzekające solówki, anielskie chóry, celtyckie wstawki, przekonująca historia (jak mówi klawiszowiec Thomas Andersen „Molok opowiada o człowieku, który gdzieś w latach dwudziestych ubiegłego wieku dochodzi do wniosku, że wszędzie tam, gdzie ludzie wierzą w Boga, zawsze oddają cześć jakiejś formie kamienia. Obojętne, czy jest to wielka katedra, kamień w Mekce czy Stonehenge. Wydaje się, że Bóg został zapędzony przez swoich wyznawców do kamienia, by nigdy stamtąd nie wrócić. To echo norweskich mitów, w których wystawiony na światło słoneczne troll zamieniał się w kamień, i jednocześnie nawiązanie do faktu, że Bóg od bardzo dawna nie komunikował się z ludźmi”), a jednak całość zupełnie nie działa. Odwrotnie niż rok temu przy okazji płyty Demon. W zasadzie twórczość Norwegów to taka sinusoida – najpierw było nieźle, potem przez moment wybitnie (Night, Tick Tock), gdy apetyty wzrosły nastąpiła lekka obniżka formy (March Of Ghosts), potem wspaniały powrót (Demon) i teraz znowu dołek. Piszę „dołek” nie dlatego, że Molok jest słaby. Dlatego, że jest męcząco monotonny i trudno przy nim nie zasnąć. Sam klimat nagrań i wykonawcza solidność to za mało. Muzycy już nieraz pokazali, że stać ich na znacznie więcej. I ja wymagam więcej.
Dałem tej płycie szansę. Twórczości Norwegów nie można oceniać po jednym odsłuchaniu, ona zawsze zyskuje z każdym następnym. Jednak nie zmieniłem zdania. Mimo tej monotonii, którą uważam za główną wadę wydawnictwa (brak tu kawałka wyjątkowego, wyrastającego ponad resztę, wyrazistego) muszę przyznać, że Molok to miła w odbiorze płyta, nie można odmówić jej uroku. Melodie urzekają (pod warunkiem, że lubimy takie senne klimaty), zwłaszcza w krótszych kompozycjach, jakie tu dominują. ABC to po prostu dobra piosenka z leniwym i zapamiętywalnym refrenem, podobnie wolniejszy Alarm uwodzi słuchacza swą melodyką, nawet instrumentalny orientalizujący Algorithm czaruje nastrojem. Nie da się ukryć, że w tych zwartych formach Gazpacho wypada najlepiej. Z kolei ponad 9-minutowy utwór Molok Rising, który w zamierzeniu miał być opus magnum albumu i godnie zwieńczyć dzieło, wydaje się rozciągnięty na siłę. Chociaż ładny, wlecze się niemiłosiernie. Fajnie, że norweski muzyk i archeolog Gjermund Kolltveit gościnnie zagrał tu na instrumentach odtworzonych z epoki kamienia łupanego – to dobrze brzmi w opisie, lecz niewiele zmienia w brzmieniu ani nie ubarwia nagrania na tyle, by stało się szczególnie atrakcyjne. Z kolei otwierający album Park Bench to znakomity barometr jego zawartości – dokładnie tak samo brzmi reszta nagrań i jeśli komuś ten numer nie podejdzie, nie warto brnąć dalej. Równy poziom kompozycji to zaleta krążka, podobnie jak ich spójność stylistyczna – choć tu już można dyskutować, bo właśnie spokojne, jednostajne granie usypia słuchacza. Liczę, że kolejny krążek Gazpacho nie ukaże się w 2016 roku, gdyż takie tempo nie służy grupie. Ale zgodnie z zasadą sinusoidy, teraz będzie tylko lepiej.