JEFF LYNNE’S ELO
Alone In The Universe
2015





Oj dostało mi się od ortodoksyjnych fanów Jeffa Lynne’a po recenzji albumu Get Up Bryana Adamsa, w którym szef ELO maczał palce i nauczył starego rockmana śpiewać do kotleta, gdyż ośmieliłem się tam nazwać Electric Light Orchestrę grupą popowo-dyskotekową. Oczywiście było to pewnym nadużyciem i celową prowokacją, która miała zobrazować nijakość muzyki na ostatnich albumach grupy, podobną do tej na płycie Kanadyjczyka. Panowie nie doczytali, że tak naprawdę mam wielki szacunek do ELO (ale za wczesne lata twórczości, nie późniejszą synthpopową papkę) i nie był to żaden atak z mojej strony na tę zacną niegdyś kapelę. Po prostu sięgając po album Bryana Adamsa oczekuję rocka, a tu za sprawą Lynne’a dostałem figę z makiem. Ponieważ jednak mam sentyment do lat 70. (uwielbiałem Telephone Line, dorastałem przy A New World Record i Out Of The Blue), z niecierpliwością czekałem długo zapowiadaną nową płytę zespołu. Nie dlatego, że oczekiwałem powrotu Jeffa Lynne’a do wielkiej muzyki (która z początku była bogata brzmieniowo i stricte rockowa, ELO to była orkiestra pełną gębą, wykorzystywała nietypowe instrumentarium, stawiała na pierwszym planie smyczki) – na to nie ma szans. Czekałem dlatego, że zawsze miło jest wrócić do klimatów swej młodości. Wracają Gwiezdne wojny, wraca ELO – wehikuł czasu jednak działa…
Po tym przydługim wstępie przechodzę szybko do rzeczy i teraz spróbuję napisać krótko, bo nowa muzyka nie zasługuje na długi tekst, natomiast sam fakt reaktywacji legendarnej grupy już jak najbardziej tak. Tylko że żadnej reaktywacji nie ma! To wcale nie jest Electric Light Orchestra! To solowa płyta Jeffa Lynne’a wydana nie wiadomo dlaczego pod starą nazwą! Muzyk nawet dodał tam swoje nazwisko, żeby nie było wątpliwości. Nowym kompozycjom daleko do bogactwa brzmieniowego Orkiestry i jej stylistycznej różnorodności, bliżej zaś do tego, co słyszeliśmy na płycie Zoom z 2001 roku. To też była solowa muzyka tego pana, chociaż oficjalnie zalicza się ją do dyskografii zespołu. Czyżby Jeff Lynne pozostał Samotny we Wszechświecie skoro tak właśnie nazwał krążek? Jakie więc są nowe piosenki ELO AD 2015? Ładne. Momentami bardzo ładne. Pierwsze kilka minut naprawdę robi wrażenie. Singlowy kawałek When I Was A Boy równie dobrze mógłby wyjść spod pióra duetu Lennon/McCartney kilka dekad temu i nikt nie zauważyłby różnicy. To po prostu piękna, aczkolwiek nieco wtórna piosenka. Czaruje też następna, pachnąca bluesem i Cockerem Love & Rain z efektownymi chórkami i melodyką charakterystyczną dla ELO lat 80. (trochę mi się kojarzy z Train Of Gold z 1983 roku). Potem jednak obserwujemy już tylko równanie w dół. Robi się nudno, bo kolejne kawałki brzmią identycznie, wszystko zrobione na jedno kopyto. Raz lepiej (All My Life, Alone In The Universe), raz gorzej, ale generalnie nie ma czym się zachwycać (jeśli tylko odstawimy sentymenty i puste hasła w stylu „dziś już nikt tak nie gra”). Poza tym płyta przynosi niewiele ponad 30 minut muzyki. Tylko tyle po 14 latach? Dwa krótkie bonusy nie zmieniają sytuacji.
Nie jest łatwo ocenić nową propozycję Lynne’a i jego ELO. Z jednej strony dobrze się tego słucha, kompozycje są miłe dla ucha, nie przeszkadzają lecąc w tle. Z drugiej nie potrafią oczarować (poza dwiema na samym wstępie), są błahe i po wybrzmieniu odchodzą w nicość. I nie pomoga drugi czy trzeci odsłuch albumu. Dla mnie to mimo wszystko rozczarowanie. Oczekiwałem więcej. W końcu nazwa zobowiązuje. Nad tą muzyką unosi się duch Beatlesów, i to wydaje się być jej największy plus – zmyłka, która wprawi w zachwyt fanów i wielu niewymagających krytyków, ale żadna z płyt liverpoolczyków nie była tak monotonna. Każdego, kto uzna Alone In The Universe za bardzo dobry album i godny spuścizny ELO, zapytam wprost: to jak ocenić płyty wymienione przeze mnie wcześniej? Albo nawet te późniejsze, nieco mniej ambitne – odpalcie chociażby Discovery (wbrew twierdzeniu złośliwego fana wiem, że Discovery nie znaczy „disco bardzo”), a natychmiast poczujecie różnicę.
Jeff Lynne to człowiek orkiestra – tym razem nawet dosłownie. Sam napisał piosenki, zaśpiewał je, zagrał na niemal wszystkich instrumentach. Rzeczywiście jest alone in the universe. Tylko po co użył magicznej nazwy? Dla szumu w mediach i lepszej sprzedaży? Pod własnym nazwiskiem może nagrywać, co chce, a nawet pomagać Bryanowi Adamsowi zejść z rockowej ścieżki, ale nazwa ELO coś znaczy i do czegoś zobowiązuje. Jeff Lynne chyba o tym zapomniał…