ANNIHILATOR
Suicide Society
2015





Rok temu grupa Annihilator obchodziła 30-lecie działalności, ale jedynym muzykiem, który może świętować ten zacny jubileusz, jest założyciel, główny kompozytor i gitarzysta kapeli Jeff Waters. To dzięki jego grze mimo licznych zmian personalnych zespół utrzymuje łatwo rozpoznawalny styl. Suicide Society to już piętnasty album kanadyjskich klasyków thrash metalu, u których ostatnio wiele się pozmieniało. Odszedł wokalista Dave Padden (jego rolę przejął Waters), na pokładzie jest nowy perkusista (od 2013 roku), nowy gitrzysta i nowy/stary basista, bowiem Cam Dixon już miał krótki epizod w Annihilator w latach 1994-1995. Złośliwie można by stwierdzić, że to całkiem nowa kapela. Tak poważne roszady personalne mogą działać dwojako – dać muzykom nową energię i mocnego kopa do stworzenia rzeczy wielkich lub zdestabilizować na pewien czas grupę. Ponieważ jednak Annihilator przez wiele lat był typowym one man show (dopiero Padden w ostatniej dekadzie nieco zmienił ten układ sił), nie było obaw, że Waters i tym razem sobie poradzi. Poradził sobie. Zaproponował całkiem solidny album, choć Suicide Society na pewno daleko do najlepszych krążków w dyskografii kapeli. Innymi słowy: szału nie ma, wstydu też nie.
Nigdy nie ukrywałem, że typowy thrash metal to nie moja muzyka. Lubię, gdy gitarowym popisom towarzyszy melodia, wyścigi na szybkość zostawiam kierowcom rajdowym, a nie gitrzystom. Na szczęście Annihilator w tym zakresie oferuje pewien kompromis, dlatego z uwagą i zainteresowaniem śledzę karierę Kanadyjczyków. Tak zrobili na Feast 2 lata temu, podobnie jest na Suicide Society. Z tą różnicą, że na nowym krążku nie ma bezpłciowej ballady. Króluje moc i czad, chociaż bezbarwnych kawałków trochę też się znajdzie. Zaczyna się numerem tytułowym, utrzymanym w średnim tempie z thrashową solówką, i raczej nie jest to utwór godzien zapamiętania. Lepiej wypada ostry jak brzytwa i zarazem melodyjny My Revenge, wprawdzie wokal Watersa nieco zalatuje Hetfieldem z Metalliki, lecz trudno robić z tego zarzut. Z kolei Snap z mocno wyeksponowanym basem budzi mieszane uczucia. To już nie thrash, bardziej hard rock, i z tego powodu powinien mi się podobać. Problem w tym, że jest cholernie monotonny i schematyczny, do tego ma nudny refren. Wprawdzie po nim następują kawałki szybkie, ale same ostre riffy to nie wszystko, często jest to wściekłe łojenie bez żadnego celu. Dokładnie to, czego nie znoszę w thrashu – zero melodii tylko samo tempo. Z tego łomotu pozytywnie wyróżnia się Break, Enter, po co jednak trwa aż 6 minut? I na koniec mój ulubiony numer z albumu – Death Scent, w którym wreszcie coś się dzieje: ostry początek, w środku zwolnienie, melodyjna gitara, potem stopniowy powrót mocy i ciężki finał. Szkoda, że to tylko jeden taki kawałek…
Miałem kłopot z ostateczną oceną płyty. Z jednej strony 3 gwiazdki byłyby może i adekwatne, jednak tyle dałem poprzedniemu albumowi Feast, który jednak był znacznie lepszy, bardziej zróżnicowany muzycznie, pełen niespodzianek, zmian tempa i dobrych melodii. Na Suicide Society jest pod tym względem skromniej, stąd też ocena nieco niższa. Wierzę, że Kanadyjczycy powrócą w lepszej formie, gdy tylko nowi muzycy w pełni odnajdą się w zespole. Natomiast znakomicie odnajdują się na koncertach, co w miniony weekend mogli sprawdzić fani w Krakowie (23.10 w Fabryce) i Warszawie (24.10 w Proximie).