SECONDS BEFORE LANDING II

Seconds Before Landing II recenzjaSECONDS BEFORE LANDING
II
2015

Recenzjąc debiut formacji Seconds Before Landing bardziej szczegółowo opisałem, na czym polega projekt amerykańskiego muzyka Johna Crispina i dlaczego jego karierę powinni uważnie śledzić fani Pink Floyd. Po dwóch latach mamy okazję posłuchać kolejnego albumu grupy, również z gościnnym udziałem Treya Gunna z King Crimson, a produkcją wydawnictwa ponownie zajął się Andy Jackson, inżynier dźwięku Floydów. A więc pod tym względem wszystko po staremu, a jak od strony muzycznej? Tutaj niestety już nie do końca tak samo. Wprawdzie tematyka utworów znów obraca się wokół przemocy, wojny, terroru, których doświadcza bohater opowieści i snuje związane z tym refleksje, lecz poszczególne kompozycje już tak nie zachwycają jak te sprzed dwóch lat. Wtedy liczył się element zaskoczenia, świeżość materiału. Teraz, gdy już z grubsza wiadomo, na co stać Crispina, oczekiwania były większe, a dostaliśmy materiał nie umywający się do wcześniejszego.
Może to zabrzmi banalnie, że stare piosenki są ładniejsze, ale tak właśnie jest. Wcześniej opisałem muzykę Seconds Before Landing jako stonowane, zahaczające o ambient prog-rockowe granie z mocno wyeksponowanymi partiami gitary i tęsknymi wokalami. Nadal tak jest, tylko tej tęsknoty mniej, zamiast rozmarzonych klimatów dominuje rytm i elektronika. Ucierpiała na tym wyrazistość nagrań, do tego Crispin uwypuklił pewne dodatkowe elementy, jak choćby przepuszczone przez vocoder wokale czy partie saksofonu Jamie Pecka. Słychać to dobrze w otwierającym zestaw, jazzującym Big Train, i chociaż spokojny Hey Dad na moment przywraca balladowy klimat i ma na końcu mocarną solówkę gitarową, to jednak potem jest sporo nijakości. Nawet trudno mi przywołać jakieś fascynujące tytuły. Może The Great Deceiver, w którym wreszcie nad klawiszami rządzi gitara, lecz naprawdę zbyt mało tego, by się zachwycać. Drugą część wydawnictwa wypełniają muzyczne pejzaże, głównie instrumentalne, gdzie głos jest tylko chwilowym dodatkiem. Gdy wreszcie na dłużej się pojawia, jak w finałowej kompozycji What Chu Do (bo trudno to nazwać piosenką), wcale nie jest lepiej. Niby to wszystko ma klimat, da się wysłuchać z pewnym zainteresowaniem, ale czar prysł gdy tylko odpaliłem debiutancki krążek The Great Deception. Trochę szkoda, bo choć na II nie jest źle, to jednak liczyłem na znacznie więcej. Teraz muszę cierpliwie poczekać do kolejnej płyty Johna Crispina.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: