ROSEMARY’S BABY
Dziecko Rosemary
2014, USA
horror, reż. Agnieszka Holland
Tę historię zna chyba każdy miłośnik kina. Wielki klasyk Romana Polańskiego z niezapomnianą rolą Mii Farrow i muzyką Krzysztofa Komedy w 1968 roku otworzył przed Polakiem wrota Hollywood. Nie wiem, jaka idea przyświecała Agnieszce Holland, że postanowiła ponownie nakręcić tę samą historię i na swój sposób zinterpretować genialne dzieło mistrza. Nie wiedziała, że z założenia jest skazana na porażkę? Może po niemal 5 dekadach chciała przybliżyć ją współczesnemu pokoleniu, które jak wiadomo niechętnie sięga po klasykę? Na zlecenie stacji NBC stworzyła dwuodcinkowy, trzygodzinny miniserial przenosząc akcję do Paryża, a w głównej roli obsadzając Zoe Saldanę. Oceniając jej pracę najlepiej byłoby nie odnosić się do oryginału lecz nie ma na to szans. Różnic in minus jest tak wiele, że aż trudno je wymienić w krótkim tekście, ale przytoczę choć kilka z nich.
Film Polańskiego naznaczył swoje czasy. Był pierwszym satanicznym horrorem z ambicjami ukazania głębi psychologicznej bohaterów. Pełen niejednoznaczności i niedopowiedzeń poza klaustrofobicznym, dusznym klimatem i kapitalnie dobraną muzyką straszył też tym, czego nie pokazano, poprzez żyjącą w atmosferze totalnego osaczenia Rosemary wnikał w umysł widza zatracającego rozeznanie, co jest rzeczywistością, a co wytworem umysłu doprowadzonej do skrajnej rozpaczy kobiety. Chociaż do dzisiaj nakręcono setki filmów o narodzinach diabelskiego dziecka, ekranizacja powieści Iry Levina stworzona przez Romana Polańskiego pozostaje niedoścignionym wzorem. Z kolei Agnieszka Holland pokazała, jak tego typu dzieło wyprać z emocji wykładając widzowi kawę na ławę, pozbawiając go elementów zaskoczenia i nie pozostawiając niczego wyobraźni. Co z tego, że akcję przeniesiono w czasy współczesne, że sektę staruszków zamieniono w paryskich mieszczan, że Rosemary zamiast bezbronnej histeryczki jest współczesną, dynamiczną kobietą o silnej osobowości (której notabene brakuje jej mężowi), skoro opowieści brakuje klimatu? Pani Agnieszka jest dobrym warsztatowcem, ale nic ponadto. Nie umie straszyć ani budować napięcia. Co jeszcze jako tako wypada w pierwszej części filmu, w drugiej leży całkowicie. Typowa łopatologia, żeby masowy widz nie musiał się wysilać. Zbytnia dosłowność umniejsza grozę, swoje dokładają też przydługie dialogi i namnożenie postaci, w efekcie całość się rozłazi i nie wzbudza pożądanych emocji. Nie pokazano w odpowiedni sposób oddalenia się od siebie małżonków (między którymi nie ma chemii), brakuje atmosfery paranoi, niepokoju i całej masy szczegółów, o które tak dbał Polański. Ta bezbarwność i nijakość sprawiła, że nie czuć więzi z bohaterką i jej los jest widzowi obojętny.
Może tak miało być, w końcu to produkcja telewizyjna dla ludu więc nie można zbyt wiele wymagać. To trochę tak, jakbym oczekiwał głębi od serialu brazylijskiego, ale z drugiej strony – to remake kultowego filmu polskiego reżysera, więc można się było bardziej postarać. Podobnie jeśli chodzi o polskie akcenty – niby są, a jakby ich nie było. Wypada odnotować kilkusekundowy epizod z Weroniką Rosati (jeśli ktoś to wychwyci) oraz pojawienie się w kilku scenach Wojciecha Pszoniaka. Grą trudno to nazwać, bo aktor tylko wywraca oczami i nie wypowiada nawet słowa, jest po prostu jednym ze statystów. Tego typu „udział Polaków” w pewnym sensie bardzo pasuje do tego, co Holland zrobiła z Dzieckiem Rosemary. No cóż – nie każdy może być Polańskim…