HELLOWEEN My God-Given Right

Helloween My God-Given Right recenzjaHELLOWEEN
My God-Given Right
2015

Nowe wydawnictwo niemieckich powermetalowców z Helloween to kolejna z całej serii rockowych albumów, którym od strony technicznej i wykonawczej trudno cokolwiek zarzucić, ale niemiłosiernie męczą słuchacza powielaniem schematów i powtarzaniem tego, co już słyszeliśmy w znacznie lepszym wydaniu. Dla fanów będzie to kontynuowanie dobrych pomysłów i konsekwentne trzymanie się raz obranej ścieżki, dla mnie to stagnacja i wyjałowienie twórcze. Może nie jest aż tak źle, bo na My God-Given Right znajdziemy trochę nośnych refrenów, niezłych melodii i solidnych riffów, ale drapieżny wokal, melodyjne chórki i ostre solówki nie wystarczą, gdy kompozycje nie mają charakteru i są do siebie bardzo podobne. To jest dobre na krótką metę, lecz nie w godzinnej dawce, a właśnie tyle muzyki panowie przygotowali.
W tym roku mija 30 lat od wydania debiutanckiego krążka Helloween Walls Of Jericho, po którym chłopaki zaprezentowali swe największe dzieło, album Keeper Of The Seven Keys. To prehistoria – inne czasy, inne potrzeby, ale celowo o tym wspominam, bowiem nowa muzyka miała powalać mocą i być ukłonem w stronę lat 80. Całkiem zacne postanowienie – niestety, niewiele z tego wyszło. Moc niby jest, bo to w końcu klasyczny power metal, ale z tym ukłonem to już przesada. Kompozycjom z My God-Given Right bliżej do tego, co Niemcy grają przez ostatnią dekadę. Jest solidnie, momentami przebojowo, ale na ogół dość nijako i na pewno słabiej niż na poprzednim Straight Out Of Hell. Różnica jest taka, że My God-Given Right ma lepszy PR, że pozwolę sobie lekko nadużyć tego terminu. Muzycy więcej mówią o płycie, podkreślają powrót do korzeni, itd., podczas gdy 2 lata temu sama muzyka się broniła  i nie trzeba było zmyślać przeróżnych historyjek. Najlepszym dowodem miałkości kompozycji jest opener Heroes – zamiast rzucać na kolana pozostawia spory niedosyt. Niby jest czad, niby wszystko na miejscu, a utwór kompletnie bezbarwny. Zresztą już pilotujące płytę kawałki specjalnie nie porywały – ani rozpędzony Battle’s Won, ani lepszy i bardziej hitowy Lost In America nie miały startu do promującego poprzednią płytę Nabataea, a przecież oba należą do najlepszych w zestawie. Podobać się może zakręcony Russian Roulé – jest tu dynamika, wyrazisty refren, wreszcie jakieś zróżnicowanie wokalne. Coś tam jeszcze mógłbym na siłę wyszukać (np. utwór tytułowy), ale to znacząco nie podniesie oceny wydawnictwa. Więcej tu numerów przeciętnych i zwyczajnie kiepskich niż tych, do których będziemy wracać po latach. Od zasłużonej dla rocka, grającej 35 lat kapeli mamy prawo oczekiwać więcej. Tym razem nie wyszło.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: