SAN ANDREAS
San Andreas
2015, USA
katastroficzny, reż. Brad Peyton
Zawsze lubiłem kino katastroficzne. Kiedyś, gdy nikt nie śnił o tworzeniu filmów w komputerach, możliwości reżyserów były mocno ograniczone, ale ich wysiłek robił większe wrażenie. Dzisiaj CGI czyli komputerowo generowane efekty specjalne są normą, pokazać można praktycznie wszystko, a jedynym ograniczeniem jest fantazja twórcy. A że często przy tym brakuje głębi i ogólnie mówiąc sensu, to już inna sprawa. Idąc do kina na film katastroficzny oczekujemy dobrego widowiska i w miarę logicznej fabuły. Czy to wystarczy do sukcesu? Nie zawsze, ale ten warunek film Brada Peytona z grubsza spełnia. Gorzej z resztą.
San Andreas to uskok transformacyjny (granica tektoniczna między dwiema płytami litosfery) przebiegający przez zachodnią i południową Kalifornię. To tutaj 110 lat temu doszło do wielkiego trzęsienia ziemi, które w niecałą minutę pozbawiło kilkaset tysięcy ludzi dachu nad głową. Podobnie dzieje się w omawianym filmie. Na skutek przesunięcia uskoku San Francisco nawiedza trzęsienie ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera, co pokazano niezwykle dosadnie i atrakcyjnie. Oczywiście towarzyszy temu sklecona naprędce historyjka, ta jest jednak najsłabszą stroną filmu. Przewidywalna i prosta jak konstrukcja cepa opowieść nijak nie przystaje do efektownych obrazów, którym towarzyszy. Jest więc silny i szlachetny ojciec (w tej roli charyzmatyczny jak zawsze Dwayne „The Rock” Johnson, obok Vina Diesela ostatnio ulubiony twardziel męskiego kina), będący w separacji z żoną, którą nadal kocha (więc wiadomo, że ich związek dostanie kolejną szansę). Jeśli coś Wam to przypomina uprzedzę, że nawiązań do 2012 Rolanda Emmericha jest znacznie więcej, z tą jednak różnicą, że tam mieliśmy pełne humoru dialogi i całą galerię ciekawych postaci plus znacznie większy rozmach całości. W San Andreas jest bardzo poważnie i dużo prościej – postacie są płaskie, teksty infantylne, a chodzi tylko odnalezienie córki, co w spustoszonym nawałnicą i tsunami mieście nie powinno przecież stanowić problemu…. Żona ma nowego przyjaciela, który okaże się nie tylko dupkiem, ale też skończonym idiotą (bo jak inaczej określić gościa startującego do samotnej matki, który w kryzysowej sytuacji zostawia bez pomocy jej córkę?), za to ojciec ma same zalety, a do tego lata helikopterem. Mniejsza o to – nie można mieć wszystkiego, fabuła jest tylko dodatkiem do efektów, z założenia schemat goni schemat więc trzeba wybaczyć happy end, obowiązkowy patos i łopotanie amerykańskiej flagi w finale. A nawet otwieranie ust pod wodą gdy brakuje powietrza – normalny człowiek by utonął, ale przecież nie hollywoodzki bohater. Kanadyjski reżyser to spec od kina familijnego więc może o tym nie wiedział?
Zawsze w takich sytuacjach mam problem z ostateczną oceną. Film lekki w odbiorze, gra aktorska sztuczna i przejaskrawiona, fabuła banalna i wtórna – co więc zostaje? Obraz kataklizmu. W końcu to kino katastroficzne i nie musi widza zainteresować płytką historyjką jakiegoś małżeństwa z problemami. Ma radować oczy ukazaniem zagłady i to robi doskonale. Ilość efektów komputerowych jest przytłaczająca ale są one wykonane rewelacyjnie i znacznie podnoszą wartość całości. Ratują ten film przed całkowitą porażką. Pozwalają delektować się dopracowanymi sekwencjami totalnej rozwałki i zapomnieć o licznych absurdach (jak wspinanie się łódką na 30-metrową falę, manewrowanie między spadającymi kontenerami czy ciągłe chowanie się pod stół, o nienagannym makijażu i w ogóle wyglądzie bohaterki nie wspominając). I to musi wystarczyć.