STEVE HACKETT
Wolflight
2015
Nazwisko Steve’a Hacketta jest znane każdemu prawdziwemu miłośnikowi rocka. To jeden z najlepszych gitarzystów świata, członek grupy Genesis w latach 1971-1977, której twórczość nadal promuje jeżdżąc po świecie z serią koncertów w ramach trasy Genesis Revisited. Na szczęście nie zaniedbuje solowych projektów i znalazł czas, by wydać krążek z nową muzyką zainspirowaną swoimi licznymi wyprawami. Wolflight to swoista podróż przez różne regiony naszego globu, a zarazem imponujący pokaz wszechstronnych możliwości wirtuoza gitary. To jego najbardziej zróżnicowany album i najlepszy od czasów świetnego Darktown z 1999 roku.
Recenzując płyty nie mam zwyczaju opisywania poszczególnych utworów ale te z Wolflight aż się o to proszą, bo chociaż są dość różnorodne, zebrane razem doskonale współbrzmią i wytwarzają specyficzny, lekko baśniowy klimat, który jest dużym atutem wydawnictwa. Spaja je osoba Hacketta i jego magiczna gitara, nie tylko elektryczna zresztą, bo autor gra też na gitarze akustycznej, dwunastostrunowej i na arabskiej lutni, oczywiście również śpiewa. Wokalnie czasem wspomaga go żona Jo, na basie gra wieloletni przyjaciel Chris Squire, zaś na klawiszach nieodłączny Roger King. Jest też masa innych mniej znaczących gości obsługujących dość bogate instrumentarium (m.in. altówka, skrzypce, saksofon, tar – perski instrument muzyczny, duduk – pochodzący z Armenii instrument dęty drewniany z podwójnym stroikiem, didgeridoo – instrument dęty australijskich aborygenów).
Album zaczyna się od przeciągłego wycia wilka w krótkim instrumentalu Out Of The Body, następnie mamy przestrzenny i wielowarstwowy, przebogaty muzycznie utwór tytułowy, zaraz po nim kapitalny, najdłuższy w zestawie (9 minut) Love Song To A Vampire, z akustycznym wstępem, delikatnym rozwinięciem, orkiestrową aranżacją i piękną gitarową solówką. Singlowy kawałek The Wheel’s Turning, tutaj apetycznie rozciągnięty do 7 minut, trochę burzy ten nastrój – to prosta pogodna piosenka z zaskakującą bluesową improwizacją gitarową rodem z południa USA. Z kolei Corycian Fire kieruje nas do Grecji. Ile tu nieujarzmionego piękna w partii smyków, której wtóruje oud (instrument strunowy uważany za przodka lutni, nazywany również lutnią arabską lub perską). W końcowej partii utwór nabiera tempa, a wieńczą go chóralne zaśpiewy rodem z opery. Niezbędne wyciszenie zapewnia folkowy akustyk Earthshine, zaś wielki Hackett powraca w Black Thunder – utrzymany we wręcz hardrockowej estetyce kawałek czaruje zmianami tempa i łagodnym finałem, który wprowadza do przepięknego instrumentalnego numeru Dust And Dreams. Tu już niepodzielnie rządzi gitara, która zabiera nas na piaszczyste tereny Afryki, a pod koniec powraca hardrockowy riff poprzedzając miłosny i leniwie snujący się Heart Song, który wieńczy dzieło. Tak, tak, dzieło, nie obawiam się użyć tej nazwy. Wolflight to piękna, ilustracyjna płyta. Ma cudowny klimat, ma wyraziste i chwytające ze serce utwory, ma duszę, a tej często brakowało solowym wydawnictwom Hacketta. Prawdziwa uczta dla wielbicieli progresywnego rocka.