FAITH NO MORE
Sol Invictus
2015
Powroty po latach to nic nowego w muzyce. Jeśli jednak przerwa w nagrywaniu trwa… 18 lat, to fakt taki należy nie tylko odnotować, ale też poważnie przeanalizować. Faith No More, kalifornijski zespół z San Francisco, w swojej muzyce łączący głównie rock, rap i metal, największe sukcesy odnosił na początku lat 90. (albumy The Real Thing 1989 i Angel Dust 1992), a ostatni krążek wydał w roku 1997. Jak to często bywa, tworzący go muzycy kariery solowej nie zrobili, postanowili więc reaktywować kapelę w starym składzie. Efektem tego kroku było najpierw sporo koncertów, a teraz również nowy album (mimo wielokrotnych deklaracji chłopaków zaprzeczających tworzeniu materiału na płytę), w ramach promocji którego zespół wystąpi dzisiaj w krakowskiej Tauron Arenie. Obok piosenek z Sol Invictus panowie na pewno przypomną swoje najlepsze hity z Epic czy We Care A Lot na czele. Jak się ma do tego nowa muzyka? Tutaj odpowiedź już nie jest prosta.
To nigdy nie był mój ulubiony zespół. Nagrywał bardzo nierówne albumy, z drugiej jednak strony na każdym można było coś wartościowego znaleźć. Na Sol Invictus jest dokładnie tak samo. Jakby wcale nie minęło 18 lat. Jakby panowie zaraz po pożegnalnym Album Of The Year wydali kolejną płytę. Jakby wszystko było po staremu. Chociaż moim pierwszym wrażeniem było rozczarowanie (że nie tak ciężko jak kiedyś, że brak mocy i hitu na miarę Epic, że nie ma wściekłych, agresywnych gitar, że melodie pokręcone i trudno przyswajalne, że panowie zdziadzieli trochę), dałem płycie kolejną szansę. A potem kolejną… Nowy album Faith No More rośnie z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć nie jest go łatwo polubić. Mnie też się do końca nie udało, wciąż mam wiele zastrzeżeń, ale jest tu kilka dobrych momentów i pewna spójność, jakiej brakowało wielu starszym krążkom. Najpierw oczywista oczywistość – singlowy kawałek Superhero robi największe wrażenie. Jest super i już. Tu jest czad, siła i melodia. Drugi singel Motherfucker już tak nie działa lecz doskonale obrazuje złożoność nowego materiału. Taka właśnie jest ta płyta, że trudno stąd wybrać piosenkę, która zaistnieje w radio (no może Rise Of The Fall się nada). Ale nie szkodzi – rekompensują to takie utwory jak pełen dramatyzmu Matador, mroczny, trochę niepokojący, transowy Separation Anxiety i powoli rozkręcający się aż do podniosłego finału Cone Of Shame. To nie będą hiciory, ale co z tego? Są świetne i tyle. Słychać, że muzycy odzyskali dawny wigor (posłuchajcie, jak kapitalnie śpiewa Mike Patton, jak wielkie ma możliwości i jak ochoczo z nich korzysta), schowali do kieszeni rozbujałe ego i dobrze współpracują dla dobra drużyny. Można więc powiedzieć, że dzięki temu ten mecz wygrali. Wrócili z tarczą. Nagrali solidny krążek, jeden z lepszych w swojej dyskografii. Trudny w odbiorze i bardzo nierówny – czyli typowy dla Faith No More. Mimo wszystko dobrze, że wrócili.